William Tenn
Jak odkryto Morniela Mathawaya
Wszyscy dziwią się zmianom, jakie zaszły w życiu Morniela Mathawaya, od czasu kiedy odkryto jego talent. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Pamiętają go jako niedomytego i pozbawionego zdolności pacykarza z Greenwich Village, który co drugie zdanie rozpoczynał od „ja”, a co trzecie kończył na „mnie”. Narzucał wszystkim to dobre o sobie mniemanie podszyte niepewnością człowieka, który podejrzewa, że w rzeczywistości należy do drugiej albo i niższej kategorii. Każda z nim rozmowa sprawiała, że chciało się zatkać uszy wobec tych wszystkich nieznośnych przechwałek.
Rozumiem tę jego przemianę, krytyczne podejście do samego siebie, a także jego nagły, niezwykły sukces. No, ale w końcu byłem przy nim tego dnia, kiedy „odkryto” jego talent, choć może należałoby to inaczej ująć, zważywszy, jak całkiem niemożliwa — tak, powiedziałem „niemożliwa” zamiast „nieprawdopodobna” — jest ta cała sprawa. Wiem tylko, że gdy próbuję coś z tego zrozumieć, to od nadmiaru myślenia dostaję zaparcia, bólu głowy i odkłada mi się kamień w nerkach.
Tamtego dnia rozmawialiśmy o jego talencie. Siedziałem, zachowując z trudem równowagę, na drewnianym krześle w jego małym nie dogrzanym mieszkaniu — atelier na Bleecker Street. Wiedziałem już, że nie należy siadać w fotelu.
Z pomocą tego fotela Morniel opłacał praktycznie całe komorne. Był on wytartym do cna kłębem przybrudzonej tapicerki, która sterczała wysoko z przodu, a z tyłu głęboko się zapadała. Kiedy się w tym siadało, różne rzeczy zaczynały ci wypadać z kieszeni — drobne, klucze, portfel, wszystko — i ginąć w dżungli zardzewiałych sprężyn i nadpróchniałego drewna.
Za każdym razem, kiedy ktoś przychodził po raz pierwszy, Morniel z wielkimi honorami sadzał go na tym „bardzo wygodnym fotelu”. A gdy biedak boleśnie skręcał się, próbując znaleźć kawałek miejsca pomiędzy sprężynami, oczy Morniela jaśniały i cały pokój wypełniał się jego uśmiechem. Bo im bardziej ktoś się ruszał, tym więcej rzeczy mu wypadało z kieszeni.
Po wyjściu gościa rozkręcał fotel i podliczał dochód, niczym właściciel sklepu sprawdzający kasę po wielkiej wyprzedaży.
Kłopot polegał na tym, że siedząc na drewnianym krześle należało bardzo uważać. Krzesło było kulawe.
Morniel nic nie tracił — zawsze siadał na łóżku.
— Nie mogę się doczekać dnia — zwykł był mawiać — kiedy jakiś kupiec, jaiś krytyk, ktoś z odrobiną oleju w głowie przyjdzie obejrzeć moje prace. Ja mam rację, Dave, wiem, że mam rację; tylko jestem po prostu zbyt dobry. Wiesz, czasem aż się boję, gdy pomyślę sobie, jaki jestem dobry. Chyba zbyt wiele talentu jak na jednego człowieka.
— No — próbowałem odpowiedzieć — zawsze jeszcze…
— Nie żeby zbyt wiele talentu jak na mnie — ciągnął jakby w obawie, że mogłem go źle zrozumieć. — Na szczęście mam w sobie dość wielkości, żeby to unieść, jestem potężny w duchu. Ale ktoś inny, ktoś mniejszego pokroju nie wytrzymałby takiej pełni percepcji, tego zrozumienia undywidualnej duchowości, jak by to można ująć. Jego mózg po prostu by pękł pod takim ciężarem. Ale nie mój, Dave, nie mój.
— To dobrze — ucieszyłem się. — Miło mi to słyszeć. A teraz, jeśli nie masz…
— Wiesz, o czym dziś rano myślałem?
— Nie — bąknąłem zbity z tropu. — Ale szczerze mówiąc naprawdę…
— Myślałem o Picassie, Dave. O Picassie i Roualt. Poszedłem sobie na spacer w stronę targu, żeby zjeść jakieś śniadanie — wiesz, stary chwyt Morniela, ręka szybsza niż oko — i zacząłem rozmyślać o współczesnym malarstwie. Dużo o tym myślę, Dave. Martwi mnie to.
— Tak? — spytałem bez zainteresowania. Hm, ja raczej…
— Poszedłem ulicą Bleecker, skręciłem do parku przy Washington Square i idąc, tak sobie myślałem: kto naprawdę robi coś istotnego we współczesnym malarstwie, kto jest rzeczywiście i bezapelacyjnie wielki? Mogłem wymienić tylko trzy nazwiska: Picasso, Roulat — i ja. W tej chwili nie ma nikogo więcej, kto by robił coś wartościowego i oryginalnego. Tylko trzy nazwiska spośród całego tłumu ludzi, którzy w tej chwili na świecie pracują pędzlem; tylko trzy nazwiska i koniec. Przez to poczułem się bardzo samotny, Dave.
— Rozumiem cię — pocieszyłem go. — Ale w końcu…
— I wtedy zadałem sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje? Czy geniusz absolutny zawsze był taką rzadkością, czy w każdym okresie czasu jest go statystycznie tyle samo czy też jest inny powód, właściwy tylko naszym czasom? I czemu nieuchronne odkrycie mojego talentu tak się odwleka? Długo nad tym myślałem, Dave. Myślałem nad tym dokładnie i z pokorą, bo to bardzo ważne pytanie. I oto, co wymyśliłem.
Poddałem się. Oparłem się tylko wygodnie — oczywiście nie za mocno — i słuchałem, jak rozwija teorię estetyki, którą już z dziesięć razy opowiedziało mi dziesięciu innych malarzy z Village. Różnili się tylko w kwestii odpowiedzi na pytanie, kto konkretnie jest uwieńczeniem i najdoskonalszym żyjącym przykładem tej estetyki. Morniel, jak już się pewnie zorientowaliście, uważał, że to on.
Przyjechał do Nowego Jorku z Pittsburga jako wysoki, niezgrabny chłopak, który niechętnie się golił, ale wierzył w swój talent malarski. W tamtych czasach podziwiał Gauguina i próbował kopiować go na płótnie. Z akcentem, który miał być filmowym akcentem z Brooklynu, a w rzeczywistości był czystą mową pittsburską, mógł godzinami dyskutować o „mistyce” ludowej prostoty.
Szybko dał sobie spokój z tym Gauguinem, gdy tylko poszedł na parę wykładów do Ligi Studentów Sztuk Pięknych i zapuścił pierwszą niechlujną blond bródkę. Ostatnio wynalazł nową technikę, którą nazywał „plama na plamie”.
Był kiepskim malarzem, co do tego nie było dwóch zdań. Mówię to, polegając nie tylko na własnej opinii — a mieszkałem w jednym pokoju z dwoma malarzami; z jedną malarką nawet przez rok byłem żonaty — ale na zdaniu obeznanych z tym ludzi, którzy nie mając w tym własnego interesu, dokładnie obejrzeli jego prace.
Jedno z tych malowideł Morniel bardzo chciał mi podarować i pomimo protestów, osobiście powiesił mi nad kominkiem. Pewien znany krytyk sztuki współczesnej, któremu opadła szczęka na widok tego dzieła, powiedział:
— Nie chodzi o to, że niczego istotnego od strony graficznej to nie przedstawia, ale on nawet nie stawia sobie problemów natury, nazwijmy to, malarskiej. Jak byś to nazywał: biel z bielą, plama na plamie, bezprzedmiotowość, neoabstrakcjonizm, tu po prostu niczego nie ma, niczego! Jeszcze jeden krzykliwy, niechlujny, sfrustrowany dyletant, który tylko zaśmieca Village.
Czemu więc spędzałem czas z Mornielem? No cóż, mieszkał, po pierwsze, tuż za rogiem. Miał, na swój pomylony sposób, barwną osobowość. A kiedy całą noc siedziałem nad wierszem, który nijak się nie układał, choćby dla relaksu dobrze było zbłądzić do jego atelier na rozmowę nie mającą nic wspólnego z literaturą.
Kłopot w tym — o czym wiecznie zapominałem — że prawie nigdy nie była to rozmowa, lecz monolog, w który ledwie od czasu do czasu udawało mi się coś wtrącić.
Widzicie, różnica między nami była taka, że moje wiersze zostały wydane, choćby nawet w kiepsko odbitych magazynach eksperymentalnych, utrzymujących się z subskrypcji. On nigdy nie zrobił wystawy. Nawet jednej.
Był jeszcze jeden powód, dla którego utrzymywałem z nim przyjacielskie stosunki. A miało to związek z tym jedynym talentem, który naprawdę posiadał.
Ledwie mi starcza na życie, przynajmniej jeśli chodzi o koszty utrzymania. Takie rzeczy, jak dobry papier czy ciekawe książki do mojej biblioteczki są tym, czego zawsze pożądałem, ale co zawsze mocno wykraczało poza moje finansowe możliwości. Kiedy owo pożądanie staje się nie do zniesienia — na przykład z powodu świeżo wydanego tomu Wallace’a Stevensa — zbaczam do Morniela i mówię mu o tym.