Potem idziemy do księgarni — wchodząc do niej osobno. Ja zaczynam rozmowę z właścicielem o jakimś bardzo kosztownym albumie dla koneserów, który zamierzam zamówić i gdy tylko zajmę całą jego uwagę, Morniel podprowadza Stevensa — za którego oczywiście zapłacę, gdy tylko trochę stanę na nogach.
Jest w tym absolutnie cudowny. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek go podejrzewał, nie mówiąc już o złapaniu. Rzecz jasna, muszę odwdzięczyć się za przysługę, robiąc to samo w sklepie z artykułami malarskimi, żeby Morniel mógł odnowić swój zapas płótna, farb i pędzli, ale na dłuższą metę to mi się opłaca. Jedyne minusy tego to nieznośna nuda, jaką muszę ścierpieć, słuchając jego tyrad i wyrzuty sumienia, ponieważ wiem, że jemu do głowy nie przyjdzie za to wszystko zapłacić. Dobra, ale ja zapłącę, gdy tylko będę mógł.
— Nie mogę być aż taki wyjątkowy — ciągnął swój monolog. — Muszą się rodzić inni ludzie z zadatkami na tak wielki talent, ale ginie on, zanim osiągną dojrzałość artystyczną. Jak? I dlaczego? No więc, rozważmy rolę społeczeństwa…
I właśnie wtedy pierwszy raz to ujrzałem. Kiedy powiedział słowo „społeczeństwa”, ujrzałem tę purpurową zmarszczkę na przeciwległej ścianie, lśniący zarys jakiegoś pudła i lśniący zarys siedzącego w środku człowieka. Wisiał jakieś półtora metra nad podłogą i wyglądał, jakby przesłaniały go fale gorącego powietrza. A potem ściana znów była pusta.
Było to pod koniec roku, a więc za późno na gorące powietrze. I nigdy przedtem nie miałem omamów wzrokowych. Uznałem, że usiały to być zaczątki nowej szczeliny w ścianie u Morniela. To miejsce trudno było nazwać atelier: zwykłe, pełne przeciągów mieszkanie bez ciepłej wody, z którego jakiś lokator usunął ścianki działowe, żeby mieć jeden długi pokój. Znajdowało się na najwyższym piętrze i dach od czasu do czasu przeciekał, a ściany pokryte były grubymi, falistymi smugami na pamiątkę strumieni wody.
Ale skąd ta purpura? I skąd ten zarys człowieka wewnątrz pudła? Trochę za sprytne jak na zwykłe pęknięcie w ścianie. I gdzie nagle się podziało?
— … ten odwieczny konflikt z jednostką, która chce utrzymać niezależność — podkreślił Morniel. — Żeby nie wspomnieć…
Kilka wysokich tonów zabrzmiało szybko jeden po drugim. I wówczas, tym razem na środku pokoju i zaledwie metr nad ziemią znów pokazały się purpurowe linie — wciąż mgliste, wciąż prześwitujące i wciąż z tym zarysem człowieka pośrodku.
Morniel przerzucił nogi przez krawędź łóżka i wpatrzył się w ten obraz.
— Co u… — zaczął.
I znowu całe urządzenie zniknęło.
— C-co… — zająknął się Morniel. — Co się tu dzieje?
— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale cokolwiek to jest, sądzę, że próbują trafić w cel.
Znów zabrzmiały tamte wysokie dźwięki. A purpurowa skrzynia ukazała się naszym oczom, spoczywając bezpiecznie na podłodze. Cały czas ciemniała i nabierała kształtów. Dźwięki wspinały się po skali, jednocześnie cichnąc, aż gdy skrzynia nie była już przezroczysta, znikły zupełnie.
W skrzyni rozsunęły się drzwi. Wyszedł jakiś człowiek ubrany w coś, co zdawało się składać z samych frędzli.
Spojrzał najpierw na mnie, a potem na Morniela.
— Pan Morniel Mathaway? — spytał grzecznie.
— T-tak — wyjąkał Morniel, cofając się w okolice lodówki.
— Panie Mornielu Mathaway — rzekł uroczyście człowiek ze skrzyni. — Nazywam się Glescu. I przynoszę panu pozdrowienia z roku 2487.
Żaden z nas nie wiedział, o co chodzi, więc pozostawiliśmy to bez odpowiedzi. Podniosłem się z krzesła i stanąłem obok Morniela, czując niejasno, że lepiej trzymać się czegoś znanego.
I przez chwilę wszyscy staliśmy bez ruchu. Osobliwa scena.
„Rok 2487” — pomyślałem sobie. W życiu nie widziałem kogoś tak ubranego. Co więcej, nigdy nie wyobrażałem sobie, że ktoś może być tak ubrany, a moja wyobraźnia potrafi wywijać koziołki. To ubranie nie było całkiem przezroczyste, a jednak nie całkiem zasłaniało. Można by je nazwać pryzmatycznym, bo wciąż lśniły na nim różne kolory przeskakujące po frędzlach. Musiała w tym być jakaś prawidłowość, ale na pewno nie taka, którą mógłbym dostrzec i rozpoznać.
A sam człowiek, ów pan Glescu, był tego samego wzrostu co Morniel i ja, i nie wyglądał na dużo starszego. Ale było w nim coś — nie wiem, można by to nazwać klasą, autentyczną, olbrzymią klasą — co zmusiłoby do posłuchu księcia Wellingtona. Dobrze wychowany, może o to tu chodziło. W takim razie był najlepiej wychowanym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem.
Zrobił krok naprzód.
— A teraz — rzekł głębokim, cudownie brzmiącym głosem — jak każe dwudziestowieczny obyczaj, podamy sobie dłonie.
Tak więc, jak każe dwudziestowieczny obyczaj, podaliśmy mu dłonie. Najpierw Morniel, potem ja — obydwaj bardzo ostrożnie. Pan Glescu podawał nam rękę bardzo niezgrabnie, co przywiodło mi na myśl farmera z Iowy, który pierwszy raz w życiu je pałeczkami.
Po skończonej ceremonii stanął naprzeciw nas, cały promieniejąc. Choć bardziej w stronę Morniela niż moją.
— Co za chwila, prawda? — westchnął. — Co za wspaniała chwila!
Morniel nabrał powietrza w płuca i już wiedziałem, że na coś się przydało nagabywanie facetów od reklamy, którzy wyskakiwali ci przed nosem na schodach i proponowali usunięcie wyrostka. Przychodził do siebie, jego umysł znów zaczynał pracować.
— Pan powiedział „co za chwila”? — zainteresował się. — A cóż w niej takiego nadzwyczajnego? Czy pan może wy-wynalazł podróże w czasie?
Pan Glescu roześmiał się serdecznie.
— Ja? Podróż w czasie? Ach, nie. Nie, nie! Podróż w czasie wynalazła Antoinette Ingeborg, ale to jeszcze wasza przyszłość. Nie warto wchodzić w szczegóły, zwłaszcza że mam tylko pół godziny.
— Dlaczego pół godziny? — spytałem nie dlatego, że byłem ciekaw; po prostu chciałem się włączyć do rozmowy.
— Tylko tak długo można utrzymać skindrom — wyjaśnił. — Skindrom jest to — hm, nazwijmy to urządzeniem transmisyjnym, które umożliwia mi ukazanie się w waszym czasie. Wymaga to takiego wydatku energii, że podróż w przeszłość odbywa się tylko raz na pięćdziesiąt lat. Ten przywilej przyznaje się jako coś w rodzaju Gobla. Chyba dobrze powiedziałem. To jest Gobel, tak? Taka nagroda w waszych czasach.
— Nie chodzi panu przypadkiem — błysnęła mi myśl — o Nobla? Nagrodę Nobla?
Przytaknął mi entuzjastycznie.
— Tak jest! Nagroda Nobla! Taka podróż jest przyznawana wyróżniającym się naukowcom, jako rodzaj nagrody Nobla. Co pięćdziesiąt lat człowiek wybrany przez gardunax jako najwybitniejszy i tak dalej. Do tej pory oczywiście zawsze dostawał ją jakiś historyk, no i marnowali ją na oglądanie oblężenia Troi, pierwszego wybuchu atomowego w Los Alamos, odkrycia Ameryki, takie tam. Ale w tym roku…
— Tak? — ponaglił go Morniel drżącym głosem. Nagle obaj przypomnieliśmy sobie, że pan Glescu znał jego nazwisko. — A jaką dziedziną nauki pan się zajmuje?
Pan Glescu lekko skłonił głowę.
— Jestem krytykiem sztuki. Moja specjalność to historia sztuki. A w dziedzinie historii sztuki zajmuję się…
— Czym!? — prawie krzyknął Morniel, a głos mu autentycznie dygotał. — Czym pan się zajmuje?
Znów lekkie skinienie głową.