— Panem, panie Mathaway. W moich czasach, mogę to bez obawy powiedzieć, jestem największym żyjącym autorytetem w dziedzinie życia i twórczości Morniela Mathawaya. Zajmuję się właśnie panem.
Morniel zbladł. Po omacku doszedł do łóżka i usiadł ostrożnie, jakby był z porcelany. Kilka razy otworzył i zamknął usta i wyglądało na to, że nie może wydobyć z siebie ani słowa. Wreszcie przełknął ślinę, zacisnął pięśći i wziął się w garść.
— Czy… czy chce pan powiedzieć — udało mu się w końcu wymamrotać — że jestem sławny? Tak sławny?
— Sławny? Mój drogi panie, pan jest więcej niż sławny. Jest pan jednym z nieśmiertelnych, których wydł rodzaj ludzki. Jak to ująłem — dość trafnie, jeśli wolno mi tak powiedzieć — w swojej ostatniej książce zatytułowanej „Mathaway — człowiek, który ukształtował przyszłość”: „Jakże rzadko zdarzało się pojedynczym ludzkim wysiłkom…”
— Aż taki sławny. — Jasna bródka trzęsła mu się jak u dziecka, które gotowe jest rozpłakać się. — Taki sławny!
— Taki sławny — potwierdził pan Glescu. — Kto rozpoczął epokę współczesnego malarstwa jaśniejącego w całej swej krasie? Czyje wzory i specyficzne łączenie kolorów zdominowały architekturę na przestrzeni ostatnich pięciu wieków, kto jest odpowiedzialny za układ naszych miast, za kształt każdego dzieła sztuki, za samą tkaninę naszych ubrań!
— Czyżbym ja? — spytał słabo Morniel.
— Pan! Żaden inny człowiek na przestrzeni wieków nie wywarł tak wielkiego wpływu na wzornictwo ani na żadną inną dziedzinę sztuki przez tak długi okres czasu! Z kimże mam pana porównać? Do którego artysty z przeszłości mógłbym pana porównać?
— Rembrandt? — podsunął nieśmiało Morniel. Wyraźnie starał się mu pomóc. — Da Vinci?
— Rembrandt i da Vinci w jednym rzędzie z panem? — Pan Glescu zaśmiał się pogardliwie. Ależ to śmieszne! Gdzież im do pańskiej wszechstronności, rozsmakowania w wymiarze kosmicznym, wyczucia wszechogarniania. Nie, żeby znaleźć godne pana porównanie, trzeba by wyjść poza malarstwo, może w stronę literatury. Może Szekspir ze swoim rozmachem, poezją pobrzemiewającą dźwiękiem organów, z jego przeogromnym wpływem na późniejszy język — ale chyba nawet Szekspir, obawiam się, że nawet Szekspir… — Potrząsnął smutnie głową.
— Och! — jęknął Morniel Mathaway.
— Skoro o Szekspirze mowa — wtrąciłem — czy zna pan przypadkiem poetę nazwiskiem David Dantziger? Czy dużo jego dzieł się ostało?
— Czy to pan?
— Tak — wpatrzyłem się błagalnie w człowieka z roku 2487. — To ja, David Dantziger.
Zmarszczył czoło.
— Chyba sobie nie przypominam… Do której ze szkół poetyckich pan należy?
— Hm, różnie to nazywają. Najczęściej antyimażyści. Tak, antyimażyści albo postimażyści.
— Nie — odrzekł pan Glescu po któtkim namyśle. — Jedynym poetą, jakiego pamiętam z tego czasu i tej części świata, jest Peter Tedd.
— A któż to jest Peter Tedd? Nigdy o takim nie słyszałem.
— Widocznie jeszcze nie odkryto jego talentu. Ale proszę pamiętać, że jestem krytykiem sztuki, a nie literatury. Jest całkiem możliwe — mówił dalej, aby mnie pocieszyć — że jeśli wspomniałby pan swoje nazwisko specjaliście z dziedziny pomniejszych poetów dwudziestowiecznych, potrafiłby on bezbłędnie umiejscowić pana w czasie. Całkiem możliwe.
Spojrzałem na Morniela, który szczerzył do mnie zęby, siedząc na łóżku. Już całkiem ochłonął i zaczynał powoli rozumieć swoją sytuację. Całą tę sytuację. Swoje własne położenie. Moje.
Uznałem, że nienawidzę każdego kawałka jego parszywego ciała.
Dlaczego to musiał być ktoś taki jak Morniel Mathaway, do którego tak szczęśliwie uśmiechnął się los? Tylu było malarzy, a przy tym przyzwoitych ludzi, a tu masz, ten chełpliwy próżniak.
A przez cały czas moje myśli krążyły wokół jednego. To tylko dowodzi, powtarzałem sobie, że potrzebna jest perspektywa historii, aby cokolwiek w sztuce odpowiednio ocenić. Wystarczy pomyśleć o wszystkich, którzy należeli w swoich czasach do grubych ryb, a dziś są zapomniani — na przykład ten współczesny Beethovenowi: dopóki żył, uważano go za wielkiego człowieka, a dziś jego nazwisko jest znane tylko muzykologom. No, ale…
Pan Glescu popatrzył na palec wskazujący prawej dłoni, gdzie bezustannie pulsowała mu czarna plamka.
— Zostało mi mało czasu — odezwał się. — I choć jest to dla mnie niewypowiedziany zaszczyt stać w pańskiej, panie Mathaway, pracowni i widzieć pana we własnej osobie, pragnę zapytać, cze nie spełniłby pan mojego maleńkiego życzenia?
— Jasne — zgodził się Morniel, wstając z łóżka. — Proszę mówić. Dla pana nic nie będzie zbyt szczodre. Czego pan sobie życzy?
Pan Glescu przełknął ślinę, jak gdyby miał zapukać do bram raju.
— Tak sobie myślę… Z pewnością nie będzie to panu przeszkadzać… Czy pozwoliłby mi pan rzucić okiem na płótno, nad którym pan w tej chwili pracuje? Ta myśl, że ujrzę dzieło Mathawaya w nie ukończonym stanie, jeszcze mokre od farby… — Zamknął oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Morniel skłonił się dwornie i podszedł do sztalug. Zerwał zasłonę.
— Mam zamiar to nazwać… — głos zrobił mu się głęboki, niczym Wielki Kanion — … „Figurynki w desenie, nr 29”.
Smakując powoli tę chwilę, pan Glescu otworzył oczy i pochylił się do przodu.
— Ależ… — szepnął po dłuższej chwili. — To chyba nie jest pańskie dzieło, panie Mathaway?
Morniel obrócił się zdumiony i przyjrzał się malowidłu.
— Wszystko w porządku, to mój obraz. „Figurynki w desenie, nr 29”. Poznaje pan?
— Nie — zaprzeczył markotnie pan Glescu. — Nie poznaję. Ale za to właśnie — ożywił się — jestem panu ogromnie wdzięczny. Czy mógłbym zobaczyć coś jeszcze? Coś z późniejszego okresu?
— To namalowałem ostatnio — wyznał Morniel trochę niepewnie. — Cała reszta jest wcześniejsza. O, może to się panu spodoba? — Zdjął jeden obraz ze stojaków. — Nazwałem to „Figurynki w desenie, nr 22”. Wydaje mi się, że z mojego wczesnego okresu ten jest najlepszy.
Pan Glescu zadrżał.
— To wygląda jak plamy farby namazane na innych plamach.
— Tak jest! To właśnie nazywam „plama na plamie”. Ale pan pewnie wszystko to wie, będąc takim autorytetem w mojej dziedzinie. A oto „Figurynki w desenie, nr…”
— Czy nie mógłby pan zostawić w spokoju tych… tych figurynek? — zawołał błagalnie pan Glescu. — Chciałbym ujrzeć któreś z pańskich kolorowych dzieł. Pełnych barw i form!
Morniel podrapał się po głowie.
— Właściwie to nie malowałem od dawna nic kolorowego. A, zaraz! — Rozjaśnił się i zaczął szukać z tyłu stojaka. Wyciągnął jakieś stare płótno. — Zachowałem je jako jedno z niewielu z okresu „różowych cętek”.
— Jak to się stało? — wymamrotał raczej do siebie pan Glescu. — To z całą pewnością… — Wzruszył ramionami aż do uszu w sposób znany każdemu, kto widział krytyka sztuki w akcji. Po takim wzruszeniu ramionami nie potrzeba słów. A jeśli to ty namalowałeś obraz, na który akurat patrzy, to nawet nie chciałbyś słów.
Morniel zaczął gorączkowo wyciągać obrazy. Pokazywał je panu Glescu, który krztusił się, jakby zbierało mu się na nudności; potem wyciągał następne obrazy.
— Nic nie rozumiem — rzekł boleśnie pan Glescu, patrząc na podłogę zasłaną płótnami rozpiętymi na drewnianych ramach. — Najwyraźniej to było przed tym, jak odkrył pan swój talent i swoją prawdziwą technikę. Ale szukam jakiegoś znaku, wzkazówki tego przyszłego geniusza. I widzę… — Pokręcił bezradnie głową.