Выбрать главу

— A ten? — spytał Morniel, ciężko dysząc.

Pan Glescu odepchnął go z całej siły.

— Proszę, niech pan to zabierze! — Znów spojrzał na swój palec. Zauważyłem, że ta czarna plamka pulsuje znacznie wolniej.

— Muszę niedługo wracać — powiedział. — Ale wciąż nic nie rozumiem. Coś panom pokażę.

Wszedł do purpurowej skrzyni i przyniósł jakąś książkę. Zaprosił nas ruchem ręki. Morniel i ja stanęliśmy za jego plecami, zaglądając mu przez ramię. Kartki dziwnie dzwoniły przy odwracaniu. Jedno było pewne — nie zrobiono ich z papieru. A na stronie tytułowej…

„Malarstwo Morniela Mathawaya (1928-1996)”.

— Urodziłeś się w roku 1928? — spytałem gwałtownie.

Morniel skinął głową.

— 23 maja 1928 roku. — I zamilkł. Wiem, o czym myślał i zrobiłem szybkie obliczenia. Sześćdziesiąt osiem lat. Niewielu ludziom dane jest wiedzieć dokładnie, ile jeszcze mają czasu. Sześćdziesiąt osiem lat. Nie najgorzej.

Pan Glescu pokazał pierwszą reprodukcję.

Nawet teraz, gdy sobie przypomnę, jak to pierwszy raz ujrzałem, kolana mi się uginają. Była to barwna abstrakcja, ale taka, jakiej w życiu sobie nie wyobrażałem. Jak gdyby wszystkie dzieła wszystkich dotychczasowych abstrakcjonistów były tylko próbką na poziomie przedszkola.

To się musiało podobać — chyba że ktoś nie miał oczu — niezależnie od tego, czy do tej pory cenio się tylko malarstwo realistyczne; nawet niezależnie od tego, czy w ogóle ktoś się interesował malarstwem jakiejkolwiek szkoły.

Nie mam skłonności do rozrzewniania się, ale naprawdę poczułem, że mam łzy w oczach. Każdy, kto choćtrochę był wrażliwy na piękno, musiał zareagować w ten sam sposób.

Każdy, ale nie Morniel.

— Aa, coś takiego — rzekł, jak gdyby nagle go oświeciło. — Dlaczego pan nie powiedział, że o to panu chodzi?

Pan Glescu zacisnął dłoń na brudnej koszuli Morniela.

— Chce pan powiedzieć, że i takie obrazy pan ma?

— Nie obrazy — obraz. Tylko jeden. Zrobiłem go w ubiegłym tygodniu, jako coś w rodzaju eksperymentu, ale efekt mi się nie całkiem podobał, więc dałem go jednej dziewczynie z dołu. Chce pan rzucić okiem?

— O, tak! Bardzo, bardzo!

Morniel wziął książkę i rzucił niedbale na łóżko.

— Dobrze — powiedział. — Więc chodźmy. Nie zajmie nam to dużo czasu.

Kiedy schodziliśmy po schodach, targały mną sprzeczne uczucia. Jednego byłem pewien — jak tego, że William Szekspir żył przed Charlesem Dickensem — nic, co Morniel do tej pory zrobił, ani co zrobiłby kiedykolwiek, nie było w stanie zbliżyć się na odległość miliona lat estetycznych do reprodukcji z tej książki. A mimo całej jego chełpliwości, mimo jego — zdawałoby się — bezgranicznego zadufania, byłem pewien, że on także o tym wiedział.

Zatrzymał się przed drzwiami dwa piętra niżej i zapukał do nich. Nikt nie odpowiedział. Poczekał parę chwil i zapukał znowu. Bez skutku.

— Do licha — mruknął. — Nie ma jej w domu. A tak chciałem, żeby ten pan zobaczył.

— Bardzo chcę to zobaczyć — pan Glescu zapewnił go gorąco. — Chcę ujrzeć cokolwiek, co by przypominało pańskie dojrzałe prace. Ale czas tak szybko ucieka…

Morniel strzelił palcami.

— Wie pan co? Anita ma parę kotów, które karmię, kiedy jej nie ma, więc dała mi klucz do swojego mieszkania. Może skoczę na górę i przyniosę go?

— Świetnie! — zawołał pan Glescu uszczęśliwiony, rzucając okiem na swój palec. — Ale proszę się pospieszyć.

— Zaraz wracam.

I wówczas, gdy Morniel skręcał w stronę schodów, nasze oczy się spotkały. I dał mi ten sygnał, ten, którego używaliśmy, kiedy szliśmy na „zakupy”. Znaczył on: „Rozmawiaj z nim. Zajmij jego uwagę”.

Zrozumiałem. Książka. Zbyt często widziałem Morniela w akcji, żeby nie wiedzieć, iż niedbały gest rzucenia jej na łóżko był wszystkim, tylko nie niedbałym gestem. Po prostu położył ją tam, gdzie mógł ją szybko znaleźć, gdy będzie mu potrzebna. Poszedł na górę schować ją w jakiejś nieprawdopodobnej skrytce i kiedy pan Glescu będzie musiał wracać do swojego czasu — cóż, będzie nieosiągalna.

Proste? Powiedziałbym, że cholernie proste. I w ten sposób Morniel Mathaway stanie się autorem obrazów Morniela Mathawaya. Tylko, że on ich nie namaluje.

Skopiuje je.

Tymczasem sygnał sprawił, że usta same mi się otworzyły zaczęły automatycznie mówić.

— Czy pan też maluje, panie Glescu? — spytałem niewinnie. Wiedziałem, że to będzie dobre otwarcie.

— Ależ nie! Chciałem oczywiście zostać artystą, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem — przypuszczam, że każdy krytyk w ten sposób zaczyna — i nawet sam popełniłem kilka bohomazów. Ale były fatalne, naprawdę fatalne! Okazało się, że dużo łatwiej jest pisać o obrazach, niż malowaćje samemu. A gdy tylko przeczytałem życiorys Morniela Mathawaya, wiedziałem, że odkryłem swoje przeznaczenie. Nie tylko wczuwałem się w nastrój jego obrazów, ale zdawało mi się, że jest kimś, kogo mógłbym poznać i polubić. I to właśnie nie daje mi spokoju. Jest taki inny od tego, co sobie o nim wyobrażałem.

— Z pewnością — przytaknąłem.

— Rzecz jasna historia ma to do siebie, że każdej postaci przydaje pewną otoczkę. I widzę kilka cech w jego osobowości, które kilka wieków ubrązowiania mogło… ale nie powinienem tak mówić przy panu, panie Dantziger. Jest pan jego przyjacielem.

— Na ile może on kogoś na tym świecie nazwać swoim przyjacielem — wyjaśniłem mu — czyli nie za bardzo.

I cały czas intensywnie myślałem. Ale im więcej myślałem, tym mniej rozumiałem. Co za paradoks. Jak Morniel Mathaway mógł stać się sławny za pięćset lat, skoro malował obrazy, które po raz pierwszy zobaczył w książce wydanej dopiero za pięćset lat? Kto te obrazy namalował? Morniel Mathaway? Tak twierdziła książka, a z jej pomocą na pewno da radę je namalować. Ale będzie kopiować je z tej książki. Więc kto namalował oryginalne obrazy?

Pan Glescu spojrzał z niepokojem na swój palec.

— Kończy mi się czas — praktycznie nic już nie zostało!

Popędził schodami na górę, a ja za nim. Kiedy wpadliśmy do pracowni, nastawiałem się na kłótnię z powodu książki. Nie byłem tym uszczęśliwiony, bo polubiłem tego pana Glescu.

Książki rzeczywiście nie było, łóżko było puste. I jeszcze dwóch rzeczy brakowało: wehikułu czasu i Morniela Mathawaya.

— Powrócił nim — wydyszał pan Glescu. — Zostawił mnie tutaj! Musiał się zorientować, że gdy się wejdzie do środka i zamknie drzwi, wehikuł sam wraca!

— Tak, ma talent do myślenia — rzekłem kwaśno. Tego nie wziąłem pod uwagę. W czymś takim bym mu nie pomógł. — I pewnie wymyśli bardzo sensowną historyjkę, którą opowie ludziom z pańskiego czasu, żeby wyjaśnić, jak to się stało. Po co miał wytężać głowę w dwudziestym wieku, skoro może być wybitną sławą, czczonym bohaterem w wieku dwudziestym piątym?

— A co będzie, jeśli poproszą go, żeby namalował choć jeden obraz?

— Pewnie im powie, że ukończył swoje dzieła i uważa, że nie jest w stanie dołożyć do nich niczego ważnego. Bez wątpienia skończy na katedrze, gdzie będzie wygłaszał wyłady o samym sobie. Nie martw się, da sobie radę. To o ciebie się martwię. Utknąłeś tutaj. Czy to możliwe, że wyślą ekipę ratowniczą?

Pan Glescu potrząsnął żałośnie głową.

— Każdy naukowiec, który zdobywa tę nagrodę, musi podpisać oświadczenie, że przyjmuje odpowiedzialność na siebie, na wypadek, gdyby nie wrócił. Wehikułu można użyć tylko raz na pięćdziesiąt lat, a w tym czasie już jakiś inny profesor zwycięży i przydzielą mu prawo ujrzenia na własne oczy sztrumu Bastylii, narodzin Buddy czy czegoś takiego. Nie, ja tu utknąłem, jak to pan określił. Czy bardzo ciężko jest żyć w waszych czasach?