Poklepałem go po ramieniu. Miałem wobec niego poczucie winy.
— Nie, nie tak strasznie. Oczywiście, będzie panu potrzebna książeczka ubezpieczeniowa, a nie wiem, jak się ją wyrabia w pańskim wieku. I możliwe — choć nie wiem na pewno — że FBI albo urząd imigracyjny będzie chciał pana przesłuchać, bo jest pan jakby nielegalnym imigrantem.
— Och!… — przeraził się. — To rzeczywiście fatalnie!
I wtedy wpadło mi to do głowy.
— Niekoniecznie. Coś panu powiem. Morniel ma książeczkę ubezpieczeniową, kilka lat temu pracował. A w szufladzie biurka trzyma metrykę urodzenia wraz z innymi dokumentami. Czemu nie miałby pan po prostu przyjąć jego nazwiska? Chyba nie poda pana do sądu za przywłaszczenie?
— Sądzi pan, że mógłbym? No, ale… a jego znajomi… krewni…
— Rodzice nie żyją, o żadnych innych krewnych nie słyszałem. A już mówiłem, że jestem jego najbliższym mniej więcej przyjacielem. — Przyjrzałem się panu Glescu krytycznie. — Ujdzie. Może zapuści pan brodę i ufarbuje na kolor blond. Coś w tym rodzaju. Oczywiście największy problem to zarabianie na życie. Specjalizacja z Mathawaya i pochodzących od niego prądów w sztuce niewiele da w obecnej chwili.
Złapał mnie za ramię.
— Mógłbym malować! Zawsze marzyłem, że zostanę malarzem! Nie mam zbyt wiele talentu, ale wiem o tylu innowacjach artystycznych i graficznych, które w waszym czasie jeszcze nie istnieją. Z pewnością to wystarczy — nawet bez pomocy talentu — żeby zapewnić mi życie na poziomie artysty trzeciego czy czwartego rzędu!
Tak. Na pewno wystarczy. Ale żadnego tam trzeciego czy czwartego rzędu. Dzisiaj pan Glescu — Morniel Mathaway jest najlepszym żyjącym malarzem. I najbardziej nieszczęśliwym.
— O co tym ludziom chodzi? — poskarżył mi się podczas ostatniej wystawy. — Tak mnie chwalą! Przecież ja nie mam odrobiny prawdziwego talentu, wszystkie moje dzieła, wszystkie są ściągnięte skądinąd. Próbowałem zrobić coś, cokolwiek, co byłoby moje własne, ale jestem tak zakorzeniony w Mathawayu, że po prostu nie umiem się przebić z moją osobowością. A ci idioci krytycy wysławiają mnie pod niebiosa za dzieła, które nie są moje!
— Więc czyje? — spytałem go.
— Oczywiście, że Mathawaya — zaśmiał się gorzko. — Myśleliśmy, że nie istnieje paradoks czasu, bo po prostu nie jest możliwy. Szkoda, że nie widziałeś tych wszystkich prac naukowych na ten temat, są całe ich półki. Specjaliści od czsu twierdzą na przykład, że obraz nie może zostać skopiowany z reprodukcji zrobionej w przyszłości w ten sposób nie mieć oryginalnego autora. A ja przecież to właśnie robię! Kopiuję to, co pamiętam z tamtej książki!
Szkoda, że nie mogę mu powiedzieć prawdy. Jest takim miłym facetem, zwłaszcza w porównaniu z tamtym fałszywym Mathawayem, a tak musi cierpieć.
Ale nie mogę.
Widzicie, on świadomie stara się nie kopiować z tamtej książki. Stara się tak bardzo, że nawet nie chce o niej myśleć ani rozmawiać. Ostatnio go wreszcie zmusiłem, rzucił parę zdań i wiecie co? Właściwie nie pamięta, tak jak przez mgłę!
Jasne, że nie pamięta, bo to on jest prawdziwym Mathawayem i nie ma w tym żadnego paradoksu. Ale gdybym mu powiedział, że on właśnie maluje te obrazy, a nie tylko kopiuje je z pamięci, straciłby tę resztkę pewności siebie, jaką jeszcze ma. Więc muszę pozwolić mu myśleć o sobie jako o fałszerzu, choć wcale nim nie jest.
— Daj spokój — mówię zamiast tego. — Zawsze forsa to forsa.