– Chryste – odezwał się, podchodząc do biurka. – Ja czuję się doskonale, a nie byłbym w stanie dobrze tego zrobić. – Spojrzał gniewnie na lekarza. Przywiózł kobietę na izbę przyjęć, ponieważ tego wymagała procedura policyjna, w każdym razie procedura obowiązująca w Dakocie Południowej, ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. O ile mógł się zorientować, te głupie testy jeszcze bardziej ją oszołomiły.
– W ciągu ostatnich kilku godzin co najmniej dwa razy straciła przytomność – rzucił lekarz obojętnie. Podsunął kobiecie pióro. – Co to jest?
Przewróciła oczami. Już odpowiedziała na pytania, gdzie się znajduje, jaki jest dzisiaj dzień, kto jest prezydentem. Liczyła do przodu i do tyłu co trzy oraz nauczyła się na pamięć krótkiej listy owoców i warzyw.
– To jest pióro.
– A to?
– Zakrętka pióra. – Spojrzała z uśmiechem na Willa. – A może krowa? – Kiedy lekarz spojrzał na nią pytająco, roześmiała się. – To taki żarcik.
– Widzi pan? – odezwał się Will. – Żartuje. Nic jej nie jest. – Z niepokojem skrzyżował ręce na piersiach. Szpitale denerwowały go od czasu, gdy jako dziewięciolatek patrzył na umierającego w szpitalnym łóżku ojca. Przez trzy dni od wypadku samochodowego, w czasie których zdążyli pogrzebać matkę, Will razem z dziadkiem czekał, aż ojciec odzyska przytomność. Godzinami wpatrywał się w bezwładną brunatną dłoń, kontrastującą z białą pościelą, białymi światłami i białymi ścianami; wiedział, że to tylko kwestia czasu i ojciec odejdzie tam, gdzie jego miejsce.
– Dobrze. – Na dźwięk głosu lekarza Jane i Will się wyprostowali. – Wygląda na to, że doznała pani lekkiego wstrząsu mózgu, ale pani stan się poprawia. Możliwe, że najpierw odzyska pani pamięć długoterminową, dopiero później powrócą wspomnienia z ostatnich dni. Niewykluczone, że tych kilku minut tuż przed ciosem i po nim nigdy sobie pani nie przypomni. – Lekarz zwrócił się do Willa. – A pan to…
– Funkcjonariusz William Latający Koń, policja Los Angeles.
Lekarz pokiwał głową.
– Niech pan powie osobie, która po nią przyjedzie, że pacjentka przez noc musi pozostać pod obserwacją. Trzeba budzić ją co kilka godzin i sprawdzać stan przytomności, wie pan, pytać, kim jest, jak się czuje i tak dalej.
– Zaraz – odezwała się Jane. – Ile minie czasu, nim sobie przypomnę, kim jestem?
Lekarz uśmiechnął się po raz pierwszy w ciągu godziny, którą z nimi spędził.
– Nie potrafię pani odpowiedzieć. To może być kilka godzin albo kilka tygodni. Jestem jednak pewien, że mąż czeka na panią w mieście. – Wsunął pióro do kieszeni marynarki i poklepał Jane po ramieniu. – Przekaże pani wszystkie brakujące szczegóły.
Lekarz otworzył drzwi gabinetu i wyszedł, powiewając połami białego fartucha.
– Mąż? – powtórzyła Jane. Wpatrywała się w swoją lewą dłoń, na której w neonowym świetle połyskiwały brylanty na prostej obrączce. Uniosła wzrok na Willa. – Jak mogłam tego nie zauważyć?
Will wzruszył ramionami. Sam też nie zauważył obrączki.
– Pamiętasz go?
Jane zamknęła oczy, usiłując przypomnieć sobie twarz, gest, tembr głosu. Pokręciła głową.
– Nie czuję się mężatką.
Will wybuchnął śmiechem.
– Cóż, połowa żon w Ameryce pewnie zabiłaby za taki cios w głowę. – Przepuścił ją w drzwiach. – Chodźmy.
Przez całą drogę na parking szła o krok za nim. Kiedy doszli do pikapu, najpierw otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł jej wsiąść. Przekręcił kluczyk w stacyjce i zapiął pas, dopiero potem powiedział:
– Posłuchaj, jeśli mąż cię szuka, musi odczekać dwadzieścia cztery godziny, żeby oficjalnie zgłosić zaginięcie. Na posterunek możemy pojechać od razu albo jutro z samego rana. Wybór zależy od ciebie.
Przypatrywała mu się uważnie.
– Dlaczego nie chcesz mnie tam zabrać?
– O czym ty mówisz?
– Zwlekasz – odparła Jane. – Słyszę to w twoim głosie.
Will ze wzrokiem utkwionym przed siebie włączył tylny bieg.
– W takim razie niezbyt uważnie słuchasz. – Zadrgał mu mięsień na szczęce. – Mówiłem, wybór zależy od ciebie.
Studiowała jego rzeźbiony profil. Zastanawiała się, które jej słowa tak go rozgniewały. Bo teraz, przynajmniej na razie, był jej jedynym przyjacielem.
– Może jeśli się prześpię – powiedziała ostrożnie – przypomnę sobie wszystko i sprawy będą inaczej wyglądać.
Will odwrócił się, słysząc w jej głosie drżenie i nadzieję, którą w nim pokładała. Ta kobieta, o której nic nie wiedział, kobieta, która nic nie wiedziała o nim, oddawała swój los w jego ręce. Nikt nigdy więcej mu nie ofiarował.
– Może – odparł.
Jane spała, kiedy Will zaparkował przed domem w Resedzie. Zaniósł ją do sypialni, położył na gołym materacu i przykrył jedynym kocem, który zdążył rozpakować. Zdjął jej buty, dalej się jednak nie posunął. Była żoną innego mężczyzny.
W Oglala Community College na zajęciach z kulturoznawstwa, które musiał zaliczyć, żeby dostać dyplom, Will uczył się o karach za niewierność, wymierzanych w czasach bizonów kobietom z plemienia Siuksów. Bardzo nim wstrząsnęły. Jeśli żona próbowała uciec z innym, mąż miał prawo odciąć jej koniuszek nosa, piętnując ją w ten sposób do końca życia. Willowi wydawało się to sprzeczne ze wszystkim, co wiedział o Siuksach. Przecież nie rozumieli pojęcia własności ziemi. Wyznawali zasadę, że przyjaciołom, którym się nie powiodło, należy oddawać pieniądze, ubrania i jedzenie, nawet jeśli miałoby to znaczyć, że sami zbiednieją. A mimo to żonę uważali za własność męża.
Will obserwował śpiącą Jane. Właściwie jej zazdrościł. Z taką łatwością odrzuciła przeszłość, gdy tymczasem on tyle wysiłku musiał wkładać w spychanie swej historii na skraj świadomości.
Dotknął zaschniętej krwi na jej kołnierzu. Będzie musiał przynieść zimnej wody, żeby namoczyć plamy. Odgarnął włosy z czoła kobiety i przyjrzał się jej rysom. Miała pospolite brązowe włosy, mały nos, znamionującą upór brodę. Piegi. Nie należała do typu blond seksomb z jego nastoletnich snów, ale była ładna w naturalny sposób. Ktoś musiał szaleć z niepokoju, odkrywszy jej zniknięcie.
Will uniósł dłoń, zamierzając iść po ścierkę, znieruchomiał jednak, gdy palce Jane z szybkością błyskawicy zacisnęły się na jego przegubie. Chryste, pomyślał, refleks kuguara. Jane otworzyła oczy i rozejrzała się dziko, jakby się znalazła w pułapce.
– Ciii – szepnął Will, delikatnie uwalniając rękę.
Jane puściła go, marszcząc czoło, jakby nie była do końca pewna, po co chwyciła jego rękę.
– Kim jesteś? – zapytała.
Will podszedł do drzwi i zgasił światło. Odwrócił twarz, by nie mogła go zobaczyć.
– Nie chcesz tego wiedzieć – odparł.
Pierwszym wspomnieniem Willa było wpłacanie kaucji za siedzącego w więzieniu ojca.
Miał trzy lata i pamiętał, jak matka, wysoka i dumna, stała przed szeryfem. Nawet w przytłumionym świetle wydawała się bardzo, bardzo blada.
– Zaszła jakaś pomyłka – oznajmiła. – Pan Latający Koń jest moim pracownikiem.
Will nie pojmował, dlaczego matka twierdzi, że ojciec pracuje u niej, skoro wiedziała, że pracuje na ranczu pana Lundta. Szeryf, mężczyzna o czerwonej, przypominającej kalafior twarzy, przyjrzał się uważniej Willowi, po czym splunął tuż pod jego stopy.
– Nie ma żadnej pomyłki, proszę pani – powiedział. – Zna pani tych przeklętych Indiańców.
Twarz matki zastygła; wyjęła portfel, by zapłacić grzywnę, którą zasądzono ojcu.
– Niech pan go zwolni – syknęła.
Szeryf odwrócił się i ruszył korytarzem. Will patrzył, jak jego zwalista postać maleje, a pistolet na udzie pobłyskuje za każdym razem, gdy tamten mija okno.