Wano nie zdążył jeszcze skończyć zdania, kiedy Tolek cisnął brykietem o ziemię – dokładał akurat do ognia – i zerwał się z histerycznym wrzaskiem:
– W tej chwili przestań! Słyszysz?!
– Wariat – powiedział Wano.
– Niech ci będzie. Nie ja jeden. Wszyscyście powariowali. Wszyscy! Mnie nikt nie odwiedzał. Nikt się nie rozdwajał. To bzdury, wymysł!
– Dość tego, Diaczuk – przerwał mu Ziernow. – Zachowujcie się przyzwoicie. Jesteście pracownikiem naukowym a nie klownem w cyrku. Nie należało tu przyjeżdżać, skoro nerwy macie nie w porządku.
– A właśnie że stąd wyjadę! – odgryzł się Tolek, ale już spokojniej, reakcja Ziernowa trochę go otrzeźwiła. – Nie jestem Scottem ani Amundsenem, dość mam tego obłędu.
– Co lnu się stało? – szepnął do mnie Martin.
Wyjaśniłem.
– Gdybym miał benzynę, zwiałbym stąd natychmiast – powiedział. – Za dużo cudów jak na mój gust.
SYMFONIA LODÓW
Nie dowiedzieliśmy się więc, co się działo z Tolkiem, wszystko jednak wskazywało na to, że musiało to być raczej komiczne niż straszne. Wano się wykręcał: „Nie chce powiedzieć, to go nie pytajcie. Obaj żeśmy stchórzyli. A ja nie mam zwyczaju robić plotek”. Nie nabijał się z Totka, chociaż ten najwyraźniej szukał kłótni. „Masz taki akcent jak maszyna do pisania Ostapa Bendera” – docinał, ale Wano tylko się uśmiechał i znosił to w milczeniu – nie miał czasu. Ja i Martin wymieniliśmy pod kierownictwem Wano zmiażdżony plastyk iluminatora. Sam Wano nie mógł tego zrobić, obandażowane ramię utrudniało mu pracę. Ustalono także, że ja i Martin (po kolei będziemy go zastępowali za kierownicą. Nic nas już tutaj nie zatrzymywało. – Ziernow uznał, że zadanie wyprawy zostało wykonane, i chciał się jak najszybciej znaleźć w Mirnym. Myślę, że tak się śpieszył, by zdążyć uciec przed swoim sobowtórem, był przecież jedynym wśród nas, któremu udało się jak dotąd uniknąć tego niezbyt przyjemnego spotkania. Łamiąc ustanowiony przez siebie samego i ściśle przestrzegany harmonogram prac i wypoczynku ustalony po przeprowadzce do kabiny amfibii nie spał przez całą noc. Budziłem się tej nocy kilkakrotnie i za każdym razem widziałem światło jego nocnej lampki na górnym łóżku. Czytał.
Nie rozmawialiśmy więcej o sobowtórach, ale rano po śniadaniu twarz Ziernowa najwyraźniej się rozpromieniła, kiedy amfibia wreszcie ruszyła w drogę. Kierował Martin. Wano siedział obok niego na strapontenie i instruował go na migi. Ja wystukałem depeszę do Mirnego, zamieniłem parę słów z dyżurnym radiostacji Kolą Samojłowem i zanotowałem prognozę pogody. Była bardzo pomyślna, zanosiło się na to, że nasz powrót odbędzie się bez żadnych przeszkód – pogodnie, wiatry słabe, temperatura nie moskiewska nawet, ale zgoła czarnomorska: dwa – trzy stopnie poniżej zera.
Ale ciążyło nam panujące w kabinie milczenie i wreszcie nie wytrzymałem:
– Chciałem o coś zapytać, Borysie Arkadiewiczu. Dlaczego nie podajemy przez radio żadnych szczegółów?
– Jakich mianowicie?
– Wszystkich. Co się działo ze mną, z Wano. Czegośmy się dowiedzieli o różowych obłokach. O tym, co mam na filmie.
– A jak, waszym zdaniem, należałoby napisać takie opowiadanie? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie Ziernow. – Zrelacjonować niuanse psychologiczne, analizę doznań, cały podtekst? Niestety nie dysponuję odpowiednim talentem, nie jestem pisarzem. A i wam, jak sądzę, też by się to nie udało, mimo całego bogactwa waszej wyobraźni i mimo tego, że wasze hipotezy były tak efektowne. A gdybyśmy to wszystko podali w telegraficznym skrócie, wyglądałoby to jak notatki szaleńca.
– Pewne rzeczy można jednak założyć z dużym prawdopodobieństwem.
– Oczywiście. Zacznijmy od was. Co bylibyście skłonni przyjąć za pewnik? Czym jest, waszym zdaniem, ten różowy obłok?
– Jakimś organizmem.
– Żywym?
– Niewątpliwie. To żywy, myślący organizm, którego struktura fizyko-chemiczna nie jest nam znana. Jakaś biozawiesina albo biogaz. Kołmogorow nie wykluczał przecież możliwości istnienia myślącej pleśni? Z równym stopniem prawdopodobieństwa można założyć istnienie myślącego gazu, myślącego koloidu czy myślącej plazmy. Wahania barwy to reakcja obronna i zarazem zewnętrzny wyraz emocji – zdziwienia, zainteresowania, złości. Zmienność kształtu to reakcje ruchowe umożliwiające poruszanie się w przestworzach. Człowiek idąc macha rękami, zgina nogi w kolanach i porusza nogami. Obłok wypręża się, podwija brzegi, zwija się w dzwon.
– O czym mówicie? – zainteresował się Martin.
Przetłumaczyłem mu.
– Obłok także pieni się, kiedy oddycha, i wyrzuca z siebie macki, kiedy napada – dodał.
– A zatem jest to zwierzę? – zapytał Ziernow.
– Zwierzę – przytaknął Martin.
Ziernow nie przypadkiem zadawał te pytania. Każde z nich miało jakiś określony cel, który nie był jeszcze dla mnie jasny. Ziernow najwidoczniej sprawdzał nasze i własne odczucie nie kwapiąc się z wyciąganiem wniosków.
– Dobrze – powiedział – odpowiedzcie mi w takim razie na takie pytanie: w jaki sposób to zwierzę modeluje ludzi i maszyny? Po co je modeluje? I dlaczego model zostaje zniszczony, skoro tylko „wypróbuje” się go w kontakcie z ludźmi?
– Nie wiem – przyznałem. – Obłok potrafi syntetyzować dowolne struktury złożone z atomów, to jasne. Ale po co je syntetyzuje i dlaczego je potem niszczy – to pozostaje dla mnie zagadką.
Wtedy wtrącił się do rozmowy Tolek, który do tej chwili zachowywał niezrozumiałą dla nas wszystkich obojętność:
– Moim zdaniem sam problem został błędnie sformułowany. Jak modeluje? Po co modeluje? Obłok niczego nie modeluje. To tylko zakłócenie funkcjonowania naszego postrzegania. Coś dla psychiatrów a nie dla fizyków.
– Spójrzcie w prawo! – krzyknął nagle Wano.
To, co ujrzeliśmy przez boczny iluminator, sprawiło, że natychmiast zapomnieliśmy o naszym sporze. Martin włączył hamulce. Włożyliśmy kurtki i wyskoczyliśmy z amfibii. Natychmiast zacząłem filmować, wyglądało bowiem na to, że będą to moje najbardziej efektowne zdjęcia.
To, co się działo na naszych oczach, wyglądało na cud, wyglądało jak scena z życia innej planety. Nic – ani chmury, ani śnieg, nie przesłaniało tego, na co patrzyliśmy. Słońce wisiało nad horyzontem i przekazywało cały swój blask piętrzącym się przed nami szmaragdowobłękitnym masom lodu. Idealnie gładko ścięta na głębokość wielu metrów ściana lodowa robiła wrażenie szklanej. Nigdzie, wzdłuż ściany, nic widać było żadnego człowieka ani żadnej maszyny. Tylko gigantyczne różowe dyski – naliczyłem więcej niż dziesięć takich tarcz – bezgłośnie i bez trudu cięły lód, jakby to było masło. Wyobraźcie sobie, że kroicie rozgrzanym nożem dopiero co wyjętą z lodówki ćwiartkę masła. Nóż wejdzie w kostkę masła od razu, nieomal bez tarcia, będzie się prześlizgiwał między topniejącymi ściankami. Tak samo topniały stumetrowe ściany lodowe, kiedy zagłębiał się w nie różowy nóż. Nóż ten miał kształt nieprawidłowego owalu czy może raczej trapezu o wyokrąglonych rogach, powierzchnia zaś tarczy miała, sądząc na oko, ponad sto metrów kwadratowych, takie to przynajmniej wrażenie robiło z daleka. Grubość tarczy była niewielka, kilka centymetrów. A zatem dobrze nam już znany „obłok” najwyraźniej spłaszczył się, rozprasował rozciągnął i przekształcił w olbrzymie narzędzie tnące, pracujące zadziwiająco szybko i precyzyjnie.