– Sądzicie, że to biomasa?
– Na podstawie tych kolorowych obrazków nie mogę jej uznać za istotę myślącą.
– Widać nie ulegające wątpliwości opracowywanie informacji.
– Opracowywanie informacji nie jest równoznaczne z myśleniem.
Wymiana uwag trwała nadal. Zwłaszcza lodowa symfonia podnieciła salę. Te obłoki-piły, te gigantyczne tafle lodu w błękicie nieba…
Skończył się film, zapalono światło, wszyscy zamilkli, jak gdyby wraz z zapaleniem się świateł odzyskali właściwą im ostrożność w formułowaniu sądów. Członek Akademii Osowieć, który przewodniczył posiedzeniu, wyczuł to natychmiast.
– Nie jest to sympozjum, towarzysze, nie jest to także zebranie o charakterze akademickim – przypomniał spokojnie zebranym – wszyscy, jak tu jesteśmy, stanowimy komitet specjalny powołany decyzją rządu. Zadania tego komitetu są następujące: określić naturę różowych obłoków, cel, w jakim pojawiły się na Ziemi, stwierdzić, czy ich zamiary są agresywne, czy pokojowe, a jeżeli są to myślące, rozumne istoty – nawiązać z nimi kontakt. Wszelako to, co zobaczyliśmy, nie stanowi jeszcze dostatecznej podstawy do wysnucia konkretnych wniosków czy też podjęcia jakichkolwiek uchwał.
– Dlaczego? – przerwał Osowcowi z sali czyjś znajomy już bas. – A film? Wniosek pierwszy: zademonstrowano nam tu doskonały film naukowy. To bezcenny materiał umożliwiający podjęcie badań. A nasza pierwsza uchwała powinna brzmieć:’ spopularyzować ten film wszędzie, gdzie to będzie możliwe, u nas, i na Zachodzie.
Muszę przyznać, że wysłuchałem tego z ogromną radością. Równie dla mnie miła była także odpowiedź przewodniczącego:
– Członkowie rządu podobnie ocenili ten film. Uchwala taka została już podjęta. Co zaś do towarzysza Anochina to wszedł on w skład grupy roboczej naszego komitetu. Mimo wszystko jednak – ciągnął członek Akademii – film ten nie udziela odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. Nie mówi, skąd, z jakiego zakątka wszechświata przybyli do nas nasi goście, jakie formy życia reprezentują – bo wątpię, by to były formy białkowe – jaka jest ich struktura fizykochemiczna, czy są to żywe rozumne istoty, czy też bioroboty o funkcjach zaprogramowanych w określony sposób. Można by zadać wiele jeszcze pytań, na które nie otrzymamy w tej chwili odpowiedzi. Przynajmniej w tej chwili. Można już jednak wyrazić pewne domysły, można wysunąć pewne robocze hipotezy i wystąpić z nimi w prasie. Nie tylko w prasie naukowej. Ludzie we wszystkich krajach na świecie chcieliby usłyszeć o różowych obłokach coś, co nie będzie jedynie pogłoską i wróżeniem z fusów, ale naukową informacją, choćby ta informacja miała się ograniczać tylko do tego, co już wiemy na pewno i czego możemy się domyślać. Możemy więc na przykład powiedzieć im o możliwościach i projektach nawiązania kontaktu, o zmianach klimatu Ziemi związanych ze zniknięciem masywów lodowych, a przede wszystkim możemy przeciwstawić wypowiadanym tu i ówdzie poglądom o agresywnych zamiarach tej nie znanej nam jeszcze cywilizacji fakty i dowody świadczące o jej lojalnym stosunku do człowieka.
– Nawiasem mówiąc do wszystkiego, co już zostało powiedziane w prasie – korzystając z tego, że Osowieć na chwilę zamilkł powiedział uczony, który siedział obok Ziernowa – dodać można jeszcze jedno. Zawartość ciężkiego wodoru w zwykłej wodzie jest bardzo nieznaczna, lód jednak i woda, którą uzyskujemy z roztopionego lodu, zawierają go jeszcze mniej niż zwykła woda, to znaczy są aktywniejsze biologicznie. Wiadomo także, że woda, na którą działamy polem magnetycznym, zmienia swoje podstawowe właściwości fizykochemiczne. A przecież lodowce Ziemi to woda, która została już poddana oddziaływaniu pola magnetycznego naszej planety. Kto wie, być może, że to rzuci jakieś światło na cele przybyszów?
– Prawdę mówiąc aczkolwiek jestem glacjologiem, to jednak bardziej interesuje mnie ich drugi cel – wtrącił Ziernow. Można zrozumieć, dlaczego modelują wszystko, co napotkają – takie modele przydadzą im się do badań nad życiem na Ziemi. Dlaczego jednak niszczą te modele?
– Zaryzykuję odpowiedź na to pytanie. – Osowieć rozejrzał się po audytorium jak wykładowca, który dostał kartkę z sali. – Przypuśćmy, że zabierają ze sobą nie sam model, ale jedynie zapis jego struktury. I że dla sporządzenia takiego zapisu nieodzowne jest zniszczenie samego modelu, a mówiąc ściślej – zdemontowanie go na cząsteczki, a może nawet i na atomy. Nie chcą wyrządzać szkody ludziom, nie chcą unicestwiać ani ludzi, ani tworów naszych rąk. Więc syntetyzują model, wypróbowują go, a następnie niszczą, czy też, mówiąc ściślej, rozbierają na cząsteczki składowe.
– Zatem są to przyjaciele a nie agresorzy? – zapytał ktoś.
– Sądzę, że tak. W każdym razie nie szkodzą ludziom – ostrożnie odpowiedział członek Akademii. Przyszłość pokaże.
Padało wiele pytań. Niektórych nie zrozumiałem, innych już nie pamiętam. Zapamiętałem pytanie, które zadała Irena, pytanie skierowane do Ziem owa:
– Powiedzieliście, profesorze, że oni modelują wszystko, co napotkają. Skąd wiedzą, że coś napotkali? Czy mają oczy? W jaki sposób widzą?
Odpowiedział jej nie sam Ziernow, ale fizyk, który siedział obok niego.
– Nie muszą mieć oczu – wyjaśnił. – Mogą postrzegać dowolny obiekt na zasadzie fotografii. Przypuśćmy, że wytwarzają powierzchnię światłoczułą, podobnie jak wytwarzają pole magnetyczne czy inne i że rzutują na taką powierzchnię światło odbite od owego obiektu. I już. To, oczywista, tylko domysł, jeden z możliwych wariantów. Równie dobrze możemy przyjąć, że mają „instalację” akustyczną podobnego typu albo analogiczną „instalację” węchową.
– Jestem przekonany, że widzą, słyszą i czują wszystko znacznie lepiej od nas – dziwnie uroczyście powiedział Ziernow.
Tym razem nikt na sali się nie roześmiał. Replika Ziernowa stanowiła jak gdyby podsumowanie wszystkiego, cośmy zobaczyli i usłyszeli, ukazywała zebranym wagę tego, co powinni teraz przemyśleć i zbadać.
LIST MARTINA
Po wyjściu Tolka długo siedziałem przy oknie wpatrzony w zaśnieżoną alejkę asfaltową, która prowadziła do mojej klatki schodowej od wiodącej na ulicę bramy. Miałem nadzieję, że przyjdzie Irena. Teoretycznie mogła przyjść, nie w ramach miłości bliźniego, oczywiście, ale po prostu po to, by zakomunikować mi nowiny i przekazać polecenia – nie mogła tego zrobić przez telefon, bo telefonu jak dotąd nie miałem. A łączyły nas liczne sprawy służbowe – była sekretarzem komitetu specjalnego, ja byłem jednym z referentów tegoż komitetu. Ponadto czekał nas wspólny wyjazd do Paryża na międzynarodową konferencję naukową poświęconą podniecającemu cały świat niepojętemu fenomenowi różowych obłoków. Na czele delegacji stanął członek Akademii Nauk Osowieć, Ziernow i ja jechaliśmy jako naoczni świadkowie, Irena zaś miała wystąpić w roli skromniejszej, ale bez wątpienia ważniejszej – miała być sekretarzem a zarazem tłumaczem delegacji. Znała przecież co najmniej sześć języków. W skład delegacji wchodził poza tym Rogowin, światowej sławy fizyk, to on właśnie dysponował owym żartobliwym basem, który tak dobrze zapamiętałem z projekcji naszego filmu w sali konferencyjnej. Delegacje dla nas były już wypisane, otrzymaliśmy niezbędne dokumenty, mieliśmy wyjechać już za parę dni i trzeba było jeszcze omówić wiele spraw, tym bardziej że Ziernow wyjechał do rodziny do Leningradu i lada dzień powinien był wrócić.
Ale, prawdę mówiąc, bynajmniej nie dlatego chciałem zobaczyć Irenę. Po prostu w ciągu tego tygodnia przymusowego unieruchomienia stęskniłem się za nią, tęskniłem nawet do jej uszczypliwości, do jej przydymionych okularów, które odbierały jej sporo uroku i kobiecości. Coś mnie do niej niepohamowanie ciągnęło – to nie była przyjaźń, nie zadurzenie, ale owo nieokreślone, nieuchwytne uczucie, które wywołuje w nas ktoś nieobecny, uczucie, które znika, kiedy ów ktoś znajduje się z nami. „Czy ona ci się podoba?” – zapytywałem sam siebie. „Bardzo”. „Jesteś w niej zakochany?”. „Nie wiem”. Niekiedy źle się czułem w jej obecności, czasem denerwowała mnie po prostu. Sympatia, którą do niej czułem, przeradzała się chwilami w głuche niezadowolenie, miałem ochotę powiedzieć jej coś przykrego. Mieliśmy bardzo różne charaktery i przyzwyczajenia i z pewnością dlatego to, co nas dzieliło, wyostrzało się niekiedy jak brzytwa. W takich konfliktowych sytuacjach moje wykształcenie w jej miażdżącej ocenie okazywało się być kompotem z Kafki, Hemingwaya i Bradbury’ego, jej z kolei erudycja w świetle moich replik to były strzępy wiadomości z rocznika „Młodego technika” sprzed dwóch lat. Czasami mam ochotę przyrównać ją do suszonej ryby i uczonych Laputii, ona z kolei uprzejmie zalicza mnie wtedy do rodziny Prysypkinów. A jednak mamy coś wspólnego, kiedy się ze sobą zgadzamy, jest nam obojgu bardzo dobrze razem.