Выбрать главу

Nie wiem, jak długo otulała nas ta mgła, może minutę, może pół godziny, a może godzinę, rozwiała się jednak niezauważalnie, w jednej chwili. A kiedy się rozwiała, zobaczyliśmy przed sobą zupełnie inny widok – nie było policjantów, nie było domów, nie było ulicy, tylko ceglasta, spalona przez słońce pustynia i normalne obłoki wysoko na niebie. W dali ciemniała szarawa wstążka szosy, a trochę bliżej nas stała z zadartą maską uwikłana w drut kolczasty nieszczęsna ciężarówka korpulentnego komiwojażera.

– Co to było? Sen? – zapytał komiwojażer.

– Nie – uspokajająco poklepałem go po ramieniu. – Nie chcę robić panu złudzeń. To była jawa.

A my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy w tym uczestniczyli.

Pomyliłem się, nie byliśmy jedynymi. Znalazł się jeszcze jeden postronny świadek tego wszystkiego. A właściwie to myśmy go znaleźli. Po kwadransie marszu dotarliśmy do motelu, poczerniałego ze starości budyneczku, który stał obok nowiutkiego garażu z żelbetowych płyt, pełnego plastykowych szyb w ramach z duralummium. Johnson, jak to miał we zwyczaju, siedział na ceglanych schodkach przed domem. Poderwał się na nasz widok, był nie wiedzieć czemu niezwykle uradowany.

– Don? – zapytał z niedowierzaniem. – Skąd się tu wziąłeś?

– Prosto z piekła – powiedziałem. – Z jego ziemskiej filii.

– Byłeś w tej Sodomie? – popatrzył na mnie nieomal z przerażeniem.

– Byłem – przytaknąłem. – Opowiem wszystko, ale najpierw przynieś nam coś do picia. Jeżeli oczywiście i ty nie jesteś mirażem.

Ale stary Johnson nie był mirażem. Nie była mirażem również i whisky z lodem. O, jak miło było usiąść na schodkach i słuchać opowiadania o tym, jak wyglądało miasto oglądane z zewnątrz, to miasto, o którym już w Piśmie Świętym powiedziano: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.

Johnson zobaczył je nieoczekiwanie. Siedział, drzemał, nagle się obudził, rozejrzał się i zamarł – z lewej strony, tam, gdzie nigdy nie było niczego oprócz zeschniętej gliny, wyrosło miasto-bliźniak Sand City. Na prawo Sand City i na lewo Sand City. Johnson opowiadał: – Pomyślałem sobie: to już koniec świata! Pijany nie jestem, a wszystko widzę podwójnie. Wszedłem do domu, wyszedłem znowu – to samo: po środku ja, a po obu stronach dwa bliźniacze miasta, niczym Sodoma i Gomora. Fatamorgana czy co? Ostatecznie to pustynia, wszystko może się zdarzyć. A to miasto-bliźniak stoi sobie w najlepsze, ani myśli się rozpłynąć. I jak na złość nie przejeżdża szosą ani jeden samochód. A potem nagle ściemniło się, mgła nie mgła, dym nie dym, zupełnie jakby chmura opuściła się nad samą ziemię, pomarańczowoczerwona chmura, jak o zachodzie, kiedy wieje wiatr.

Słuchając opowieści Johnsona zauważyłem, że każdy z nas widział inne barwy – mgła raz była malinowa, raz wiśniowa, raz purpurowa, raz czerwona.

Później opowiadała mi o tej mgle także Maria. Rzeczywiście czekała na mnie, ubrana była tak samo jak tamta nakręcana widmowa lalka. To właśnie Maria opowiedziała nam, co się stało w mieście. Nie piszę o tym. Posyłam ci parę wycinków z gazet. Lepiej ode mnie połapiesz się w tej fantasmagorii”.

LOT MOSKWA-PARYŻ

Wycinek z dziennika „Sand City Tribune”:

Wczoraj można było w naszym mieście zaobserwować interesujące zjawisko meteorologiczne. O siódmej trzydzieści wieczorem, kiedy wzdłuż całej State street rozjarzyły się już elektrycznym światłem witryny barów i kin, spłynęła na miasto dziwaczna purpurowa mgła. Notabene niektórzy są zdania, że była ona raczej fioletowa. Nie była to właściwie mgła, ponieważ widzialność nawet na dalsze odległości pozostawała nadal bardzo dobra i wszystko widać było bardzo wyraziście, jak to się często zdarza rankiem w pogodny bezchmurny letni dzień. Co prawda potem mgła stała się gęstsza i przypominała zwykły kalifornijski „smog” tak dobrze znany każdemu, kto mieszkał w Los Angeles. Twierdzi się u nas, że „smog” w Kalifornii jest jeszcze gęstszy niż londyński. Nikt nie potrafi powiedzieć dokładnie, jak długo mgła gęstniała, nie musiało to trwać zbyt długo, ponieważ większość zapytywanych przez nas naocznych świadków zapewnia, że mgła nieomal przez cały czas była przejrzysta i że tylko wszystko, co znajdowało się w polu widzenia – domy, ludzie, a nawet powietrze – przybrało ciemnomalinowy, niemal pąsowy odcień i robiło wrażenie oglądanego przez okulary o czerwonych szkłach. Początkowo ludzie zatrzymywali się, patrzyli na niebo, ale nie dostrzegając na nim niczego niezwykłego spokojnie powracali do swoich zajęć. Mgła nie miała również wpływu na obroty lokali rozrywkowych, nie zauważono jej tam po prostu. Zjawisko to można było obserwować mniej więcej przez godzinę, po czym mgła – jeśli określenie „mgła” jest tu właściwe – rozwiała się i miasto przybrało znowu swój normalny wieczorny wygląd.

Urodzony w naszym mieście i goszczący u nas obecnie uczony meteorolog James Backley, którego wielu spośród nas pamięta jeszcze z czasów, kiedy chodzili do szkoły, oświadczył nam, że wyżej opisane zjawisko nie jest zjawiskiem meteorologicznym. Jego zdaniem była to najprawdopodobniej gigantyczna chmura złożona z rozpylonych w powietrzu drobinek jakiegoś barwnika syntetycznego przywiana zapewne przez wiatr z jakiejś lakierni położonej w odległości stu do stu pięćdziesięciu mil. Takie nagromadzenie rozpylonych, ale nie dających się rozproszyć drobinek barwnika daje się zaobserwować niezmiernie rzadko, zdarza się jednak i bywa niekiedy przenoszone na wielomilowe odległości.

Inne wyjaśnienie tego zjawiska proponuje nam nasz muszkieter, właściciel baru „Orion” i przywódca klubu „wściekłych”, Lemmie Coshen. – Szukajcie czerwonych – powiedział – jeżeli nie chcecie żeby pomalowali wam na czerwono nie tylko politykę, ale nawet powietrze, którym oddychamy. – Czy to aby nie w związku z tym został pobity przy wyjściu z baru bawiący przejazdem w naszym mieście adwokat nowojorski Roy Desmond, który, zapytany na kogo odda swój głos w zbliżających się wyborach prezydenta, odmówił odpowiedzi? Policjantom, którzy przybyli na miejsce zajścia, nie udało się niestety ująć winowajców.

Wywiad z admirałem Thompsonem opublikowany w piśmie „Time and People” zatytułowany był tak:

SAND CITY TO MIASTO ZAD2UMIONYCH – MÓWI ADMIRAŁ – SZUKAJCIE PIĘTY ACHILLESA RÓŻOWYCH OBŁOKÓW.

Od kilku dni niewielkie miasteczko na Południu położone przy szosie federalnej numer sześćdziesiąt sześć przykuwa uwagę całych Stanów Zjednoczonych. Dzienniki donosiły już o czerwonej mgle, która niespodzianie zasnuła miasto, i opublikowały relację agenta handlowego Leslie Bakera o jego niesamowitych przeżyciach w mieście-sobowtórze. W związku z tym korespondent nasz poprosił o rozmowę admirała w stanie spoczynku Thompsona, który był jednym z uczestników amerykańskiej wyprawy antarktycznej i pierwszym naocznym świadkiem działalności różowych obłoków.

– Jakie jest pańskie zdanie o tym, co zaszło w San City, admirale?

– Proszę mówić do mnie po prostu Thompson. Jestem osobą prywatną, nie jestem w służbie czynnej, Jeżeli zaś chodzi o moje zdanie, to jako szary człowiek jestem przerażony perspektywą losów ludzkości.

– Sądzi pan, że istnieją powody do obaw?

– Oczywiście. Obłoki nie poprzestają już na modelowaniu poszczególnych osób, syntetyzują teraz całe fragmenty społeczeństwa. Przytoczę jedynie parę przykładów z ostatnich dni. Transatlantyk „Alameda” wraz z całą załogą i wszystkimi pasażerami, dom towarowy w Buffalo w dniu wyprzedaży, zakłady tworzyw sztucznych w Evansville. Przecież wszystkim naocznym świadkom nie mógł się przyśnić taki sam sen, sen, że tuż obok ich zakładu wyrósł, a następnie zniknął zakład-sobowtór, zakład-kopia. Nikt nie zdoła mnie przekonać, że to był miraż dający się wytłumaczyć różnicą temperatur w niejednakowo nagrzanych warstwach powietrza atmosferycznego. Nie jest ważne, że obiekty te istnieją zaledwie niewiele minut. Istotne jest to, że nikt nie potrafi mi udzielić przekonywającej odpowiedzi na pytanie, które mianowicie z tych dwóch zakładów zniknęły, a które pozostały!