– Mówiąc w klubie „Apollo” o wydarzeniach w Sand City powiedział pan, że to miasto zadżumionych. Jak należy rozumieć to pańskie sformułowanie?
– Dosłownie. To miasto musi zostać odizolowane, a jego mieszkańcy powinni być systematycznie testowani i oddani pod ścisły nadzór. Wyłania się tu ten sam problem – czy są to ludzie, czy też sobowtóry? Niestety ani władze, ani społeczeństwo nie udzielają temu problemowi dostatecznej uwagi.
– Czy nie przesadza pan, sir? – zaprotestował nasz korespondent. – Czy doprawdy można zarzucić krajowi obojętność wobec przybyszów?
Admirał odparł z ironią:
– Nie można, oczywiście, jeśli będziemy mieli na myśli spódnice a la różowy obłok i fryzury „jeźdźcy znikąd”. Albo powiedzmy, kongres spirytystów, który uznał, że obłoki te to są dusze zmarłych, które powróciły na ziemię obdarzone nadludzką mocą. Rzeczywiście, czyż mając to wszystko w pamięci możemy mówić o obojętności! A może ma pan na myśli senatorów „korsarzy”, którzy wygłaszają o „jeźdźcach” dwunastogodzinne mowy w tym jedynie celu, by uniemożliwić uchwalenie projektu ustawy o podatkach, która dotyczyła by wielkiej własności? Albo maklerów giełdowych, którzy wykorzystują obłoki do gry na zniżkę? Albo wieszczbiarzy, którzy w związku z obłokami wyznaczają koniec świata na pojutrze? A może chodzi panu o producentów takich filmów jak „Bob Merrill, postrach jeźdźców znikąd”? To wszystko to tylko pęknięta rura kanalizacyjna, nic więcej. Ja mówię o czym innym…
– O wojnie?
– Z kim? Z obłokami? Nie jestem idiotą i nie uważam potencjału militarnego ludzkości za dostateczny w walce z cywilizacją, która jest w stanie tworzyć z niczego dowolne struktury atomowe. Ale przy całej swojej potędze – dodał admirał – cywilizacja ta może zdradzić nam jakiś swój słaby punkt, swoją piętę Achillesa. A zatem dlaczego nie mielibyśmy sami poszukać tej pięty? Wydaje mi się, że nasi uczeni nie dość energicznie dążą do nawiązania kontaktów z obłokami, i to nie tylko w znaczeniu znalezienia wspólnego języka, ale także w znaczeniu bezpośredniego zbliżenia z gośćmi z kosmosu, takiego, które by nam pozwoliło na prowadzenie badań i obserwacji. Dlaczego nie wykryto dotąd ich bazy na Ziemi, miejsca, w którym znajduje się na naszej planecie ich sztab? Ja osobiście posyłałbym tam ekspedycję za ekspedycją, dopóki nie zostałoby wykryte ich słabe miejsce, dopóki nie znaleźlibyśmy ich pięty Achillesa. A wtedy wszystkie pozostałe problemy moglibyśmy zobaczyć w zupełnie innym świetle.
Oba te wycinki wraz z listem Martina dałem Ziernowowi już w samolocie. Zajmowaliśmy coś w rodzaju osobnego przedziału, wysokie oparcia foteli izolowały nas od siedzących przed nami ł za nami pasażerów. Osowieć i Rogowin mieli przylecieć do Paryża w dwa dni później, w dniu otwarcia kongresu, my zaś lecieliśmy wcześniej, by wziąć jeszcze udział w konferencji prasowej naocznych świadków działalności obłoków, a także po to, by spotkać się z amerykańskimi naukowcami z Mac Murdoch, którzy nie podzielali poglądów admirała Thompsona i którzy po odlocie admirała z Antarktydy mieli jeszcze wiele okazji obserwowania gości z kosmosu. Skończyliśmy właśnie jeść śniadanie, które podano nam zaraz po starcie z lotniska S żeremie tiewo, na pokładzie panowała cisza, w dobiegającym z zewnątrz cichym miarowym huku silników tonęły wszystkie inne dźwięki prócz szelestu przeglądanych gazet i prowadzonych półgłosem rozmów naszych najbliższych sąsiadów. Podczas kiedy Ziernow czytał drobno zapisane arkusiki, raz jeszcze zastanawiałem się nad tym wszystkim, co w liście Martina było dla mnie niejasne.
Czym się różnią jego „wilkołaki” od tamtych pamiętnych sobowtórów? Spróbowałem ułożyć w myślach listę ich cech: puste oczy, nierozumienie wielu spośród zadawanych im pytań, automatyzm ruchów i działania, brak poczucia czasu graniczący z innym niż ludzkie widzeniem świata – „wilkołaki” nie widziały słońca, błękitu nieba, nie dziwił ich widok zapalonych latarń na ulicach. Nie miały właściwej człowiekowi pamięci – to nie było tak, że dziewczyna Martina nie poznała go, ona go po prostu nie pamiętała. Kule z pistoletu Martina, które przeszyły ciało policjanta, nie uczyniły sierżantowi żadnej krzywdy, a zatem także wewnętrzna struktura „wilkołaków” była inna niż struktura wewnętrzna człowieka. Najwyraźniej tym razem obłoki nie kopiowały ludzi, a jedynie tworzyły roboty zewnętrznie podobne do ludzi, ale zaprogramowane tylko w określonych granicach. Mamy więc pierwszy orzech do zgryzienia: dlaczego uległa zmianie metoda modelowania i o ile uległa zmianie?
Ale prócz ludzi obłoki modelowały także przedmioty. Duplikat naszej amfibii śnieżnej był pełnowartościowy. Pełnowartościowe również były przedmioty w mieście Martina. Napoje chłodzące dawały się pić, papierosy można było palić, samochodami można było jeździć, a pociski z automatów policji nawet przebijały kamienie. Domy miały prawdziwe drzwi i okna, w prawdziwych barach kawowych sprzedawano prawdziwa kawę i pełnowartościowe parówki, a właściciel prawdziwej stacji benzynowej sprzedawał pełnowartościowy olej i jak najprawdziwszą benzynę. A jednocześnie te jak najprawdziwsze samochody niczym widma pojawiały się na prowadzącej przez miasto szosie, brały się znikąd, z pustki, a na drugim krańcu tej szosy niknęły równie widmowo w takiej samej pustce zmieniając się w nicość, w tuman kurzu wzniesionego przez koła, które jeszcze przed sekundą mknęły po asfalcie. I nie wszystkie drzwi w domach prowadziły dokądś, niektóre z nich wiodły do nikąd, za nimi była ta sama pustka, ale nieprzenikalna i czarna jak sprasowany dym. A zatem także przy modelowaniu materialnego środowiska człowieka zastosowano jakiś inny system, w jakiś sposób to środowisko ograniczający. Otóż i następny orzech do zgryzienia: dlaczego zastosowano inny system, w jakim celu to zrobiono, na czym polegają owe ograniczenia?
Już w drodze powrotnej z Mirnego do Moskwy Ziernow liczył się z możliwością zastosowania innego systemu modelowania. Czy to był właśnie ten system, który opisywał Martin?
– W pewnym sensie – uznał po namyśle Ziernow. – Najwyraźniej obłoki tworzą różne modele na różne sposoby. Pamiętacie tę purpurową mgłę w samolocie – nie widziało się wtedy sąsiadów? W wypadku Sand City nie wiemy nawet, czy mgła była tam podobnie gęsta. Dziennik pisze, że powietrze było czyste i przejrzyste, a tylko zabarwione czy też podświetlone czerwono. A zatem zapewne i rodzaj modelu związany jest z gęstością i konsystencją owego gazu. Sądzę, że ludzie z widmowego miasta Martina są ludźmi w znacznie jeszcze mniejszym stopniu niż pasażerowie naszego samolotu-sobowtóra. Spróbujmy się w tym zorientować. Pamiętacie, jeszcze w Karaczi mówiłem, że ludzie w naszym samolocie byli wymodelowani nie w całej swojej złożoności biologicznej, ale tylko w pewnej specjalnej funkcji. Całe skomplikowane życie psychiczne człowieka było wyłączone, prze’ kreślone, nie było bowiem potrzebne twórcom modelu. Ale pasażerowie lecący naszym samolotem to przecież nie byli zwyczajni pasażerowie „Aerofłotu”. Czyż łączyła ich tylko wspólna podróż? O, nie, łączyło ich wiele innych rzeczy – wspólnie przeżyty rok, praca, przyjaźnie albo konflikty, plany na przyszłość, marzenia o rychłym już spotkaniu z bliskimi, z rodzinami. Wszystko to rozszerzało i komplikowało ich funkcję pasażerów. Więc i twórcy modelu musieli zapewne komplikować swój model, wprowadzić do niego jakieś komórki pamięci, zachować z oryginałów jakieś procesy myślowe. Sądzę, że w bliźniaczym samolocie toczyło się życie podobne jak w naszym.