– Albo powtarzało się tam życie naszego samolotu, jak z zapisu magnetofonowego – powiedziałem.
– Nie sądzę. Oni tworzą model a nie szablon. Nawet w mieście Martina toczące się tam życie nie było odtworzeniem tego z rzeczywistego Sand City. Na przykład to policyjne polowanie. Ale zwróćcie uwagę na to, że ludzie w tym modelu miasta jeszcze bardziej różnią się od prawdziwych ludzi. Odtworzona zostaje tylko naga funkcja – przechodzień idzie, gość w barze bawi się, kierowca prowadzi wóz, sklepikarz sprzedaje albo zachwala swój towar, kupujący kupuje albo nie chce kupić. I to już wszystko. Przy tym nie są to kukły. Potrafią myśleć, kojarzyć, działać, ale tylko w granicach wyznaczonej funkcji. Proszę powiedzieć kelnerce w barze wymodelowanego miasta, że waszym zdaniem parówki wyglądają podejrzanie. Kelnerka odpowie wam natychmiast, że konserwowe parówki się nie psują, że puszka otwarta została przed piętnastoma minutami, ale jeśli wolicie, może ona wam podać zamiast parówek befsztyk, wysmażony albo krwisty, jaki wolicie. Może nawet z wami poflirtować, może żartować, jeśli jest dowcipna – wszystko to zawiera się w jej funkcji zawodowej. Właśnie dlatego nie przypomniała sobie Martina, on nie wiązał się bezpośrednio z jej pracą w barze.
– Ale dlaczego przypomnieli sobie o nim policjanci? – zapytała Irena. – Nie obrabował banku, me próbował okraść przechodniów i nie boksował się po pijanemu na ulicy. Gdzież tu związek z funkcją?
– A pamiętacie ten wycinek z gazety? Kiedy zapadła mgła, pobito jakiegoś nowojorskiego adwokata. Policja przyjechała za późno i niestety nie znalazła już sprawców pobicia. Czy zwróciliście uwagę na to „niestety”? Policja wiedziała oczywiście, kto jest sprawcą, ale bynajmniej nie miała zamiaru go ująć, Dlaczego jednak nie miałaby wyszukać jakichś „zastępców” sprawców? Jakichś pijaków albo włóczęgów? Na to właśnie nastawieni byli policjanci. W rzeczywistym Sand City nie znaleźli nikogo stosownego. W wymodelowanym mieście nawinął im się Martin i jego towarzysze.
– Chciałbym być na jego miejscu – powiedziałem z zazdrością.
– I dostać kulę w łeb? Pociski były przecież jak najprawdziwsze.
– Martin też miał jak najprawdziwsze. A może bujał?
– Nie sądzę – powiedział Ziernow. – Po prostu obrażenia, które byłyby groźne dla człowieka, nie są groźne dla tych manekinów. Bardzo wątpię, czy ich organizmy podobne są do ludzkich.
– A oczy? Oni przecież widzieli Martina.
– Oczy również mieli nie takie jak ludzie. Widzieli Martina, ale nie widzieli słońca. To nie były takie oczy jak nasze. Były bowiem zaprogramowane do działania tylko w ciągu jakiejś wymodelowanej godziny. Sam czas również był modelowany. A także samochody, które przejeżdżały przez miasto, wymodelowane były w ruchu tylko w granicach takiego samego wycinka czasu i przestrzeni. Stąd właśnie brało się to, że w mieście-bliźniaku pojawiały się z nicości i znikały w nicości. Krzyżówka, co? – roześmiał się.
– Kamuflaż – dodałem – taki sam, jak ich domy. Z zewnątrz niby ściana jak ściana, a wewnątrz – pustka. Czarne nic. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy – westchnąłem. – Lecimy tam jako naoczni świadkowie, a tymczasem guzik widzieliśmy.
– Jeszcze zdążymy zobaczyć – powiedział zagadkowo Ziernow – ja i wy, podobnie jak Martin, jesteśmy „napiętnowani”. Obłoki pokażą nam jeszcze coś nowego, może przypadkiem, a może świadomie właśnie nam. Obawiam się, że pokażą…
Samolot wyszedł z chmur i już się zniżał lecąc ku wielkiemu, ledwie widocznemu w niebieskawej mgiełce miastu, ku znanej mi od dzieciństwa ażurowej sylwetce wieży Eiffla. Widziana z daleka wieża wydawała się być obeliskiem z cieniuteńkich nici nylonowych.
CZĘŚĆ TRZECIA. Giulietta i duchy
KONFERENCJA PRASOWA W HOTELU „BRETAGNE”
Zbliżająca się data rozpoczęcia kongresu sprawiała, że Paryż dosłownie pękał w szwach z powodu nadmiaru turystów. Naszą delegację zakwaterowano w wielkim, pierwszorzędnym hotelu „Bretagne”, którego właściciel musiał być z pewnością dumny ze staroświeckości swego przedsiębiorstwa. Było coś balzakowskiego w skrzypiących drewnianych schodach tego hotelu, w jego aksamitnych portierach, w starych wspaniałych jego żyrandolach. Na stołach, na parapetach okien, na marmurowych płytach kominków, wszędzie, dosłownie wszędzie paliły się świece. Amerykanom to się podobało, nam nie przeszkadzało. Zresztą nie byliśmy w pokojach nawet dziesięciu minut – te dwie godziny, które nam pozostały do czekającej nas konferencji prasowej, ja i Irena poświęciliśmy na spacer po ulicach „stolicy świata”. Ja gapiłem się na każde arcydzieło architektury, Irena troskliwie i uprzejmie objaśniała mi, kiedy i dla kogo wzniesione zostało owe arcydzieło.
– Skąd znasz tak dobrze Paryż? – zdziwiłem się.
– Jestem tu już po raz trzeci, a w ogóle to urodziłam się w Paryżu, tymi właśnie ulicami jeździłam w dziecinnym wózeczku. Może porozmawiamy o tym kiedy indziej – powiedziała zagadkowo i nagle się roześmiała. – Nawet portier w naszym hotelu powitał mnie jak starą znajomą.
– Kiedy to było?
– Wtedy, kiedy płaciłeś za taksówkę. Weszłam z Ziernowem do hallu, a wtedy portier – łysy jegomość o wyglądzie senatora – przyjrzał się nam z zawodową obojętnością, po czym nagle szeroko otworzył oczy, odstąpił o krok i zaczął się na mnie gapić jak cielę na malowane wrota. „Co się panu stało?” – zaniepokoiłam się. Stoi i milczy. Więc Ziernow zapytał:
„Pan zapewne poznaje mademoiselle?”. „Nie, nie – opamiętał się portier – po prostu mademoiselle jest ogromnie podobna do jednej naszej klientki”. Ja jednak odniosłam wrażenie, że portier rozpoznał właśnie mnie, chociaż nigdy przedtem nie zatrzymywałam się w tym hotelu. To dziwne.
Kiedy wróciliśmy do „Bretagne”, portier nie spojrzał nawet na Irkę, uśmiechnął się natomiast do mnie i powiedział, że już na mnie czekają: „Proszę iść wprost na konferencję”.
Dziennikarze rzeczywiście już na nas oczekiwali w restauracji hotelowej. Amerykanie także już przyszli, zajęli prawie całe podwyższenie dla orkiestry. Kamerzyści telewizji krzątali się wokół swoich aparatów. Dziennikarze z aparatami fotograficznymi i kamerami filmowymi, z notatnikami i magnetofonami rozsiedli się już za stolikami. Kelnerzy roznosili butelki o różnokolorowych etykietach. Przy nas także stał stolik pełen butelek, zatroszczyli się o, to Amerykanie. Irena pozostała na sali, tłumaczenie nie było potrzebne – wszyscy albo prawie wszyscy obecni tam dziennikarze znali francuski lub angielski. Co prawda we francuskim nie byłem najmocniejszy, rozumiałem, kiedy się do mnie w tym języku zwracano, ale mówiłem z trudem, wszelako sądząc, że obecność Ziernowa na sali uwolni mnie od obowiązku odpowiadania na pytania, wszedłem tam. Niestety byłem w błędzie. Dziennikarze zamierzali wycisnąć z „naocznych świadków” wszystko, co z nich zdołają wycisnąć, ja zaś na domiar złego byłem także autorem filmu, który już od dwóch tygodni bulwersował Paryż.
Prowadził konferencję Mac Adow, astronom z Mac Murdoch. Mac Adow zdążył się już przyzwyczaić do tego, że dziennikarze co chwila wysilali się na dowcipy o Mac Adow z Mac Murdoch, albo cytując szekspirowską komedię zaczynali robić „wiele hałasu o Mac Adow”. Po angielsku brzmiało to dość efektownie: „Much ado about Mac Adow”. Trudno jednak było wyprowadzić z równowagi pana Mac Adow. Mac Adow prowadził nasz statek przez tę „burzę prasową” i robił to z wprawą doświadczonego sternika. Nawet jego głos był godny kapitana, głos ten w razie potrzeby potrafił osadzić nazbyt natarczywych dziennikarz;.