– Jakie to jest życie? – zapytał kobiecy głos. Wydało mi się, że była w tym pytaniu wyraźna nutka histeryczna, nie ukrywany strach. – Jak zdołamy się z nimi porozumieć, skoro oni są płynni, o jakim kontakcie może być mowa, jeśli są gazem?
– Proszę napić się wody – zaproponował niewzruszony Mac Adow. – Nie widzę pani, odnoszę wszakże, wrażenie, że jest pani nazbyt zdenerwowana.,
– Po prostu zaczynam wierzyć Thompsonowi.
– Gratuluję Thompsonowi jeszcze jednej sojuszniczki. Co zaś do myślącej struktury płynnej czy też koloidalnej to i my, jak wiadomo, jesteśmy na poły płynni. Chemia naszego życia to chemia węgla i roztworów wodnych.
– Pytanie do przewodniczącego jako do matematyka i astronoma. Co miał na myśli rosyjski matematyk Kołmogorow, kiedy mówił, że przy spotkaniu z pozaziemskimi formami życia możemy ich po prostu nie rozpoznać? Czy nie jest to ten właśnie wypadek?
Mac Adow odparował ten cios bez uśmiechu:
– Kołmogorow bez wątpienia miał na myśli również pytania, jakie bywają niekiedy zadawane na konferencjach prasowych.
Znów śmiech na sali, reporterzy omijając Mac Adowa rozpoczynają ataki z flank. Kolejną ofiarą jest fizyk Vieira.
– Panie Vieira, jest pan specjalistą w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych. Skoro te obłoki są materialne – dziennikarz operował mikrofonem jak pistoletem – to znaczy to, że składają się one z dobrze znanych nauce cząstek elementarnych. Czy tak?
– Nie wiem. Może tak, może nie.
– Ale przecież większość znanego nam świata zbudowana jest z nukleonów, elektronów i kwantów promieniowania?
– A jeśli mamy do czynienia z mniejszością znanego nam świata? Albo ze światem w ogóle nam nie znanym? A może jest to świat cząstek zupełnie nam nie znanych, nie mających analogii w naszej fizyce?
Dziennikarz skapitulował. Ktoś znowu przypomniał sobie o mnie.
– Czy operator Anochin mógłby nam powiedzieć, co sądzi o piosence, która jest śpiewana we francuskiej wersji językowej jego filmu?
– Nie piana tej piosenki – powiedziałem. – W Paryżu nie widziałem jeszcze mojego filmu.
– Ale autorem tej piosenki jest przecież Rosjanin. Aranżację opracowano dosłownie kilka dni temu. – I korespondent dość udatnie zaśpiewał po francusku słowa, które znałem: „…to jeźdźcy znikąd jadą, nieznani jeźdźcy znikąd”.
– Znam to! – zawołałem. – Autor tej piosenki jest moim przyjacielem, to uczestnik naszej wyprawy antarktycznej Anatol Diaczuk.
Napotkałem ironiczne spojrzenie Ziernowa, ale nawet nie mrugnąłem okiem – miałem w nosie ironiczne spojrzenia, zapewniałem Tolkowi światową sławę, dzięki mnie jego nazwisko pojawiło się na szpaltach gazet Europy i Ameryki. I nie dbając o to, czy okażę się dość muzykalny, zaśpiewałem po rosyjsku:
– To mit czy sen czy jawa? Przypatrzcie się, nim znikną. To jeźdźcy znikąd jadą, nieznani jeźdźcy znikąd…
Tylko tyle odśpiewałem sam. Dalej podchwyciła ją cała sala, jedni po francusku, inni po angielsku, jeszcze inni śpiewali samą melodię bez słów. A kiedy wszystko ucichło, tyczkowaty Mac Adow zadzwonił delikatnie swoim maleńkim dzwoneczkiem.
– Uważam, panie i panowie, że konferencja dobiegła końca.
NOCNE METAMORFOZY
Po zakończeniu konferencji prasowej rozeszliśmy się do swoich pokoi. Mieliśmy się spotkać za godzinę w tej samej sali restauracyjnej i zjeść razem kolację. Zebranie zmęczyło mnie tak, jak nie męczyły mnie nawet najbardziej dokuczliwe przemarsze na Antarktydzie. Tylko sen mógłby mi rozjaśnić umysł, usunąć otępiałą obojętność na wszystko. Ale ów zbawczy sen nie nadszedł, choć przywoływałem go, jak umiałem, wiercąc się na kozetce z miękkim jedwabnym wałkiem pod głową. W końcu dałem za wygraną, wstałem, podstawiłem głowę pod kran z zimną wodą i zszedłem do restauracji, by zakończyć ten pełen wrażeń dzień. Ale dzień nie kończył się i wiele wrażeń stało w kolejce. Na jedno z tych wrażeń nie zwróciłem uwagi, chociaż w pierwszej chwili wydało mi się to dziwne.
Kiedy schodziłem po schodach szedł przede mną człowiek w brązowym garniturze, który leżał na nim jak mundur. Kwadratowe ramiona, siwy przystrzyżony wąsik i krótko ostrzyżona głowa jeszcze wyraźniej podkreślały jego zawód. Sztywny jak kij minął łysego portiera nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, po czym nagle odwrócił się i zapytał:
– Etienne?
Wydało mi się, że w zimnych urzędniczych oczach portiera mignęło jak najautentyczniejsze przerażenie.
– Czym mogę służyć, monsieur? – wyrecytował z wyuczoną usłużnością.
Zwolniłem kroku.
– Poznałeś mnie? – uśmiechając się leciutko zapytał wąsacz.
– Poznałem, monsieur – ledwie dosłyszalnie powiedział Francuz.
– No, właśnie – powiedział wąsacz. – To miłe, kiedy ktoś o nas pamięta.
Poszedł do restauracji. Rozmyślnie dudniąc po skrzypiących schodach zszedłem z podestu i niewinnie zapytałem portiera:
– Czy może zna pan tego pana, który przed chwilą wszedł do restauracji?
– Nie, monsieur – odpowiedział Francuz, prześlizgnąwszy się po mnie już znowu obojętnym spojrzeniem hotelarza. – To turysta z zachodnich Niemiec. Jeśli pan sobie życzy, mogę sprawdzić w recepcji.
– Nie warto – powiedziałem i poszedłem dalej. Natychmiast zapomniałem o całym tym epizodzie.
– Juri! – zawołał jakiś znajomy głos.
Odwróciłem się. Na mój widok wstawał z fotela Donald Martin. Ubrany był w okropną kurtkę zamszową z wyłożonym kołnierzykiem jaskrawej koszuli. Siedział samotnie przy długim pustym stole i pociągał wprost z butelki ciemnobrązową mętną lurę. Kiedy mnie objął, poczułem na twarzy jego przepojony winem oddech. Nie był jednak pijany, był to ten sam wielki, hałaśliwy i stanowczy Martin. Spotkanie z nim przybliżyło mi jak gdyby to wszystko, cośmy razem przeżyli w lodowej pustyni, zagadkę ciągle jeszcze nie zdemaskowanych różowych obłoków i skrywaną nadzieję, którą podsyciły słowa Ziernowa: „Ja i wy podobnie jak Martin jesteśmy»napiętnowani«. Obłoki pokażą nam jeszcze coś nowego. Obawiam się, że pokażą…”. Co do mnie nie obawiałem się tego. Ja tego oczekiwałem.
Niedługo wymienialiśmy wspomnienia, zaczęto już nakrywać stół do kolacji. Podszedł Ziernow z Ireną, nasz koniec stołu od razu ożywił się.
– Przesiądźmy się – zaproponowała Irena. – Niech ten typ gapi się lepiej na moje plecy.
Obejrzałem się i zobaczyłem owego wąsacza, do znajomości z którym z nie znanych mi powodów nie chciał się przyznać portier. Wąsacz zdecydowanie zbyt natarczywie przyglądał się Irenie.
– Masz szczęście – uśmiechnąłem się. – To też twój stary znajomy?
– Taki sam jak tamten portier. Pierwszy raz go widzę.
Akurat przysiadł się do nas dziennikarz z Brukseli, widziałem go już na konferencji prasowej. Kłaniał się wszystkim na lewo i na prawo, mieszkał w tym hotelu już od tygodnia.
– Co to za typ? – zapytałem go, wskazując wąsacza.
– Lange – skrzywił się Belg. – Herman Lange z NRF. Ma, zdaje się, kancelarię adwokacką w Dusseldorfie. Niezbyt miła osobistość. A obok niego, nie, nie przy table d’hote, przy sąsiednim stoliku, proszę zwrócić uwagę na tego człowieka z nerwowym tikiem twarzy i dłoni. To europejska sława, Włoch Carresi, modny reżyser filmowy, a skądinąd mąż Violetty Cecchi. Jej tu nie ma, kończy zdjęcia w Palermo. Mówią, że przygotowuje teraz dla niej sensacyjny szlagier według własnego scenariusza. Wariacje na tematy historyczne – „płaszcz i szpada”. Nawiasem mówiąc jego vis-a-vis, ten z czarną przepaską na oku, to także znakomitość – Gaston Montjusseau, pierwsza szpada Francji…