Długo jeszcze opowiadał nam o siedzących na sali, wymieniał ich nazwiska i komunikował nam szczegóły, o których natychmiast zapominaliśmy. Dopiero podana przez kelnerów kolacja zmusiła go, by zamilkł. Zresztą, nie wiedzieć czemu, zamilkli nagle wszyscy. Dziwna cisza zaległa salę, słychać było tylko pobrzękiwanie sztućców i zastawy. Spojrzałem na Irenę. Ona również jadła w milczeniu, jakoś ospale, niechętnie, oczy miała przymknięte.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Spać mi się chce – powiedziała, tłumiąc ziewanie – i głowa mnie boli. Nie będę czekała na deser.
Wstała i wyszła. W ślad za nią powstawali i inni. Ziernow milczał przez chwilę, a potem powiedział, że on niestety też już pójdzie – musi jeszcze przejrzeć materiały do jutrzejszego referatu. Odszedł także Belg. Wkrótce restauracja zupełnie opustoszała, tylko kelnerzy krążyli po sali niczym senne muchy.
– Co ma znaczyć ta powszechna ewakuacja? – zapytałem któregoś z nich.
– Jakaś niepojęta senność, monsieur. Czy pan niczego nie odczuwa? Podobno gwałtownie skoczyło ciśnienie. Zapewne ma się na burzę.
I poruszając się sennie odszedł.
– Nie boisz się burzy? – zapytałem Martina.
– Na ziemi nie – roześmiał się.
– Zobaczymy, jak wygląda Paryż w nocy?
– Co się dzieje ze światłem – zapytał nagle Martin.
Światło rzeczywiście jak gdyby przygasło, czy też może raczej przybrało jakąś mętną czerwonawą barwę.
– Nie rozumiem.
– Czerwona mgła w Sand City. Dostałeś mój list?
– Myślisz, że to znowu oni? Bzdury.
– A może przypikowali?
– Akurat nad Paryżem? Akurat na ten zakichany hotel?
– Kto wie? Zebrali się tu przecież uczeni, dziennikarze – westchnął Martin.
– Wyjdźmy na ulicę – zaproponowałem.
Kiedy mijaliśmy ladę recepcji, zauważyłem raptem, że przedtem wyglądała ona jakoś inaczej. Wszystko dokoła jak gdyby się zmieniło – inne portiery, zamiast żyrandola abażur, lustro, którego przedtem nie było. Powiedziałem o tym Martinowi, ale on obojętnie machnął ręką.
– Nie pamiętam. Wydaje ci się.
Spojrzałem na portiera i zdziwiłem się jeszcze bardziej – był to zupełnie inny człowiek. Podobny, nawet bardzo podobny, ale jednak nie ten sam. Był znacznie młodszy, nie był łysy i miał na sobie pasiasty fartuch, którego przedtem nie widziałem. A może tamtego portiera zastąpił na dyżurze jego syn?
– No, chodźmy już – popędzał mnie Martin.
– Dokąd, messieurs? – osadził nas portier. Wydało mi się, że słyszę w jego głosie lęk.
– Czy nie jest panu wszystko jedno, dokąd idziemy? – odpowiedziałem.
– Godzina policyjna, messieurs. Nie wolno. Ryzykujecie panowie.
– Co on, zwariował? – trąciłem Martina.
– Daj spokój – powiedział Martin. – Idziemy.
I wyszliśmy na ulicę.
Wyszliśmy i stanęliśmy jak wryci. Nawet chwyciliśmy się za ręce, żeby nie upaść. Otaczała nas jednolita, gęsta jak tusz ciemność bez żadnych cieni czy rozjaśnień.
– Domy wyglądają jak skały w nocy. Ani jednego światełka.
– Chyba cała sieć wysiadła.
– Może wrócimy?
– Nie – uparł się Martin – ja się tak łatwo nie poddaję. Popatrzmy.
– Na co?
Nie odpowiadając ruszył do przodu, a ja trzymając się jego kieszeni szedłem za nim. I znów stanęliśmy. Gdzieś bardzo wysoko w czerni nieba niczym w głębokiej studni zamigotała gwiazdka. Coś błysnęło obok nas. Chciałem uchwycić ów błysk i natknąłem się na szkło. Staliśmy tuż obok szyby wystawowej. Nie puszczając Martina i ciągnąc go za sobą obmacałem całą tę szybę.
– Nie było jej przedtem – powiedziałem i stanąłem.
– Czego nie było? – zapytał Martin.
– Tej wystawy. W ogóle nie było tu żadnego sklepu. Kiedy szliśmy tędy z Ireną, było tu żelazne ogrodzenie. A teraz go nie ma.
– Poczekaj – Martin nie wiedzieć czemu nastroszył się. Nasłuchiwał.
Coś przed nami zadudniło pokilkakroć.
– Jakby grom – powiedziałem.
– Raczej jakby seria z automatu – Martin był innego zdania.
– A może jednak wrócimy?
– Przejdźmy się kawałek. Może kogoś spotkamy. Co się stało z przechodniami?
– Strzelanina? Kto strzela? Do kogo?
Jak gdyby dla potwierdzenia moich słów gdzieś przed nami raz jeszcze zaterkotał automat. Zagłuszył go warkot zbliżającego się samochodu. Dwa snopy światła przebiły ciemność i liznęły granitową kostkę jezdni. Drgnąłem – skąd tu kostka? Jeszcze przed paroma godzinami na obu okalających nasz hotel ulicach był asfalt.
Martin nagle popchnął mnie i przycisnął do ściany. Przemknęła obok nas pełna ludzi ciężarówka.
– Żołnierze – powiedział Martin. – W hełmach i z automatami.
– Jak to zauważyłeś – zdziwiłem się. – Ja nie mogłem niczego odróżnić.
– Wprawne oko.
– Wiesz co? – pomyślałem na głos. – Moim zdaniem nie jesteśmy w Paryżu. Inny hotel, inna ulica.
– Czerwona mgła. Pamiętasz? To z pewnością oni wylądowali.
W tej chwili ktoś nad naszymi głowami otworzył okno. Usłyszeliśmy skrzypnięcie ramy i dygot źle zakitowanej szyby. Nie paliło się żadne światło. Ale z ciemności nad naszymi głowami dobiegł skrzekliwy, schrypnięty głos, typowy grasejujący głos spikera radiowego. Radio stało widocznie na parapecie okna.
– Uwaga! Uwaga! Obwieszczenie komendantury miasta. Dwaj angielscy lotnicy, którzy wyskoczyli na spadochronach z zestrzelonego rano samolotu, ciągle jeszcze znajdują się w Saint Dizier. Za kwadrans rozpocznie się obława. Zostanie przeszukana dzielnica po dzielnicy, dom po domu. Wszyscy mężczyźni zamieszkali w domu, w którym znalezieni zostaną nieprzyjacielscy spadochroniarze, będą rozstrzelani. Tylko natychmiastowe wydanie władzom ukrywających się wrogów powstrzyma rozpoczętą akcję.
Coś szczęknęło w odbiorniku, głos umilkł.
– Zrozumiałeś? – zapytałem Martina.
– Trochę. Szukają jakichś lotników.
– Angielskich.
– W Paryżu?
– Nie. W jakimś Saint Dizier.
– Kogo chcą rozstrzelać?
– Wszystkich mężczyzn z tego domu, w którym znajdą lotników.
– Za co? Przecież Francja nie prowadzi wojny z Anglią?
– Bzdura. Może jesteśmy zahipnotyzowani? A może śnimy? Uszczypnij mnie jak najmocniej.
Martin uszczypnął mnie tak, że aż krzyknąłem.
– Ciszej! Wezmą nas jeszcze za angielskich lotników!
– Oczywiście – powiedziałem. – Jesteś przecież Amerykaninem. I w dodatku lotnikiem. Wracajmy, póki mamy niedaleko.
Zrobiłem krok w ciemność i nieoczekiwanie znalazłem się w jasno oświetlonym pokoju. Właściwie oświetlona była tylko część tego pokoju, jak gdyby wyodrębniony z ciemności fragment dekoracji do filmu: przesłonięte firanką okno, przykryty kolorową ceratą stół, wielka jaskrawa papuga na drążku w wysokiej drucianej klatce i staruszka, która kawałkiem waty przecierała brudne dno klatki.
ŚWIAT, KTÓRY OSZALAŁ
Staruszka uniosła głowę i popatrzyła na nas. W jej żółtej pergaminowej twarzy, w siwych puklach i w surowym kastylijskim szalu było coś sztucznego, nieomalże nieprawdopodobnego. Niemniej była z pewnością żywym człowiekiem, a zimne i nieżyczliwe świderki, jej oczy, wkręcały się w nas. Żywa była również papuga, która natychmiast zwróciła ku nam swój wielki haczykowaty dziób.