Zsunął rękę z temblaka i błyskawicznie przerzucił szpadę do prawej. Szpada błysnęła, odbiła moje ostrze i ugodziła mnie w pierś.
– Tak to się robi – zaczął się chełpić, ale nie zdążył… Ktoś niewidzialny upomniał go. Głos był znajomy:
– Lewą, Bonneville, lewą! Schowaj prawą! Bonneville posłusznie przerzucił szpadę z powrotem do lewej ręki. Krwawa plama na mojej piersi rozrastała się.
– Opatrzcie go – powiedział Bonneville.
Ściągnięto ze mnie koszulę i przewiązano nią ramię. Rana nie była głęboka, ale bardzo krwawiła. Zgiąłem i rozgiąłem prawą rękę – nie bolała mnie.
– Gdzie pan się uczył? – zapytał Bonneville. – We Włoszech?
– Czemu?
– Na włoski sposób przechodzi pan do obrony. Ale nic to panu nie pomoże.
Roześmiałem się i o mało co nie przegapiłem ciosu – zadał go z prawej. Zdołałem jednak przykucnąć i jego szpada prześlizgnęła się tylko po moim ramieniu. Odbiłem ją ku górze i teraz ja z kolei zrobiłem wypad.
– Brawo – powiedział Bonneville.
Jego szpada znów zatańczyła nie opodal mej piersi. Parowałem ciosy i cofałem się, czując, jak mi cierpną wpijające się w rękojeść szpady palce. „Byleby się tylko nie potknąć, byleby tylko nie upaść” – myślałem.
– Pośpieszcie się, Bonneville – usłyszałem znów głos kogoś niewidzialnego. – Nie będziemy powtarzali tego ujęcia.
– Nic z tego – odpowiedział Bonneville cofając się i pozwalając mi na tak upragniony odpoczynek. – Lewą sobie z nim nie poradzę.
– W takim razie on poradzi sobie z tobą. Przerobię scenariusz. Ale pan jest supermanem, Bonneville. Tak sobie pana wymyśliłem. Naprzód!
Bonneville znów dał krok w moim kierunku.
– Co, już po rozmowie – uśmiechnąłem się.
– Po jakiej rozmowie?
Znów miałem przed sobą robota, który nie pamiętał niczego poza swoim nadrzędnym zadaniem. Nagle uczułem, że opieram się plecami o ścianę. Nie miałem się już dokąd cofnąć. „To koniec!” – pomyślałem, zrozpaczony.
Jego szpada napotkała nagle moją, cofnęła się i wbiła mi się w gardło. Nie poczułem bólu, coś tylko zabulgotało mi w gardle. Ugięły się pode mną kolana, podparłem się szpadą, ale szpada wymsknęła mi się z dłoni. I jeszcze tylko usłyszałem głos dobiegający jak gdyby z zaświatów:
– Gotów.
CZĘŚĆ CZWARTA. Kontakt nawiązany
Wszystko, co było potem, widziałem jako pourywany, bezładny ciąg rozpływających się białych obrazów. W tej białości błyskały nagle jakieś niklowane cylindryczne płaszczyzny, wiły się niczym węże jakieś długie rurki i pochylały się nade mną czyjeś twarze.
– Odzyskał przytomność – usłyszałem.
– Widzę. Narkoza.
– Gotowe, panie profesorze.
Wszystko to mówione było po francusku, bardzo szybko, to i owo rozumiałem, reszta ginęła w chaosie niezrozumiałych zaszyfrowanych terminów. Potem wszystko – i światło, i myśli – zagasło, potem znowu ożyło w białości. Znów pochylały się nade mną nieznajome twarze, połyskiwały jakieś wypolerowane przedmioty – nożyczki, łyżka, zegarek na czyimś przegubie, strzykawka. Niekiedy zamiast tego niklu widziałem przezroczystą żółtość gumowych rękawiczek albo sterylne różowe dłonie o krótko obciętych paznokciach. Ale żaden z tych obrazów nie trwał długo, ginęły jeden po drugim w ciemności, w której nie istniał ani czas, ani przestrzeń, w ciemności, w której była tylko czarna próżnia snu.
Później obrazy zaczęły być coraz wyrazistsze, jak gdyby ktoś niewidzialny regulował nastawienie obiektywu na ostrość. Szczupła i surowa twarz profesora w białej czapeczce ustępowała miejsca jeszcze surowszej twarzy siostry operacyjnej pod białym, jak gdyby zakonnym czepeczkiem, karmiono mnie bulionem i sokami, zmieniano mi opatrunki i nie pozwalano mówić.
Kiedyś zdołałem jednak zapytać:
– Gdzie ja jestem?
Mocne palce siostry natychmiast legły na moich ustach.
– Proszę nic nie mówić. Jest pan w klinice profesora Pelletier. Proszę oszczędzać gardło.
Kiedyś pochyliła się nade mną znajoma twarz w przydymionych szkłach.
– To ty?! – zawołałem i nie poznałem własnego głosu – ni to ochrypły jęk, ni to jakiś ptasi klekot.
– Cśśśś… – Ona także zakryła mi usta, ale jak ostrożne, jak nieważkie było to jej dotknięcie! – Wszystko w porządku, kochanie. Niedługo przyjdę znowu. Spij.
Zasypiałem więc i budziłem się znowu, czułem w gardle coraz mniejszy ucisk, czułem smak bulionu, ukłucie zastrzyku i znowu zapadałem się w czarną pustkę, aż wreszcie obudziłem się na dobre. Mogłem mówić, krzyczeć, śpiewać – wiedziałem o tym. Nie miałem już nawet opatrunku na szyi.
– Jak się mam do pani zwracać? – zapytałem mego codziennego gościa w białym krochmalonym czepku.
– Siostro Tereso.
– Pani jest zakonnicą?
– W tej klinice pracują tylko siostry zakonne.
– Ach więc profesor jest katolikiem?
– Profesor będzie się smażył w piekle – odpowiedziała mi bez cienia uśmiechu – wie jednak, że nie znajdzie staranniejszych i doświadczeńszych pielęgniarek niż my. Ślubowałyśmy, że będziemy niosły ulgę cierpiącym.
„Ja także będę się smażył w piekle” – pomyślałem i zmieniłem temat.
– Czy od dawna jestem w klinice?
– Już drugi tydzień po operacji.
– Czy to bezbożnik mnie kroił? – uśmiechnąłem się.
Westchnęła.
– Wszystko jest w ręku Boga.
– Czy różowe obłoki także?
– Encyklika Jego Świątobliwości powiada, że są one tworem, naszych braci w kosmosie, których stworzono na obraz i podobieństwo boże.
Pomyślałem sobie, że Jego Świątobliwość wybrał mniejsze zło opowiadając się za hipotezą antropocentryczną. Dla świata chrześcijańskiego było to zresztą jedyne możliwe wyjście. Ale dla nauki? Za jaką hipotezą opowiedział się ostatecznie kongres? I czemu ja nic o tym dotąd nie wiem?
– Czy to szpital, czy więzienie? – wpadłem w furię. – I dlaczego dobijają mnie tym ciągłym snem?
– Nie dobijają, tylko leczą. To leczenie snem.
– A gdzie są gazety? Dlaczego nie dostaję gazet?
– Całkowita izolacja od świata zewnętrznego to także część terapii. Otrzyma pan wszystko po zakończeniu kuracji.
– A czemu nikt mnie nie odwiedza? Czyżby wszyscy o mnie zapomnieli?
– Dziś jest dzień odwiedzin… Odwiedzających zaczną wpuszczać… – spojrzała na zegarek na przegubie. Blask tego zegarka widziałem tyle razy, kiedy się budziłem -…za dziesięć minut.
Pokorny jak jagnię odczekałem owe dziesięć minut. Pozwolono mi nawet usiąść na łóżku i rozmawiać bez patrzenia na sekundnik – struny głosowe były już zupełnie zagojone. Irena wszakże zapowiedziała:
– Ja będę mówiła, a ty tylko zadawaj pytania.
Ale ja nie miałem ochoty na zadawanie pytań. Chciałem tylko powtarzać w nieskończoność w tej samej intonacji te siedem liter: k-o-c-h-a-n-a, k-o-c-h-a-n-a, k-o-c-h-a-n-a… Trzeba przyznać, że ciekawie to nam wyszło – żadnych oświadczyn, westchnień, aluzji i niedomówień… Całe te działania przygotowawcze zastąpiła moja choroba poczynając od chwili, kiedy znaleziono mnie ociekającego krwią w pokoju Ziernowa. Irena powiedziała, że Ziernow przyszedł w porę – oddychałem jeszcze.
– Skąd przyszedł? – zapytałem.
– Z dołu. Z hallu. Leżałeś prawie nieprzytomny. Coś niesłychanego! Zupełnie jak powrót z krucjaty.
– To musiało być trochę później. To był chyba szesnasty wiek. Szpady bez pochew, a klinga – jak trzcinka. Spróbuj taką odparować – błyskawica!
– A tyś odparowywał? Też mi muszkieter! To przecież trzeba umieć.