– Kiedyś fechtowałem trochę w instytucie. I – jak znalazł.
– Ale skończyło się to na stole operacyjnym.
– Wpadłem w pułapkę. Miałem zresztą przeciwnika, że daj Boże! As! Pamiętasz tego chłopaka z przepaską na oku, tego, który siedział przy ogólnym stole.
Irena wcale się nie zdziwiła.
– On i teraz mieszka w hotelu. Nadal chodzi wszędzie z Carresim. Ci dwaj to jedyni oprócz nas goście, którzy nie uciekli z hotelu po tamtej nocy. Ależ wybuchła panika! Portier nawet się powiesił.
– Który? – krzyknąłem.
– Ten łysy.
– Etienne? Dlaczego to zrobił?
– Nikt nie wie. Nie zostawił nawet paru słów. Ale moim zdaniem Ziernow coś podejrzewa.
– Psu pieska śmierć. A co z Langem?
– Wyjechał. Chyba na zawsze. Z nim też wynikła piękna historia – roześmiała się. – Martin nie wiadomo za co tak go zmasakrował, że trudno go było poznać. Myśleliśmy, że będzie skandal dyplomatyczny, a tymczasem skończyło się na niczym. Lange powiedział, że nie zgłasza żadnych pretensji. Reporterzy domagali się wyjaśnień od Martina. Martin postawił im whisky i powiedział, że Lange chciał mu odbić pewną rosyjską dziewczynę. Niby mnie. W ogóle – śmiechu warte, ale w gruncie rzeczy za tym też kryje się jakaś tajemnica. Teraz Martin wyjechał razem z Thompsonem. Dokąd? Dowiesz się. Zbierałam dla ciebie wszystkie wycinki prasowe. Jest tam także list Martina do ciebie, ale Martin ani słowem nie wspomina o całej tej awanturze. Możesz mi jednak wierzyć, że Ziernow coś wie. Nawiasem mówiąc jutro wystąpi wreszcie na posiedzeniu plenarnym. Dziennikarze nie mogą się doczekać jego wystąpienia niczym rekiny płynące za rufą statku, a on tymczasem ciągle je odkłada. Nawiasem mówiąc – przez ciebie. Chce się przedtem z tobą zobaczyć. Teraz. Dziwi cię to? Powiedziałam przecież, że teraz.
Ziernow pojawił się z błyskawiczną szybkością. Nie był sam. Towarzyszyli mu Carresi i Montjusseau. Nic nie mogłoby zrobić na mnie większego wrażenia. Rozdziawiłem usta i nawet nie odpowiedziałem na ich powitania.
– Poznał – powiedział po angielsku do swoich towarzyszy Ziernow. – A panowie wątpiliście, czy pozna.
Wtedy wpadłem w furię. Na szczęście łatwiej jest się wściekać operując angielszczyzną niż jakimkolwiek innym językiem świata oprócz rosyjskiego.
– Nie zwariowałem ani nic cierpię na utratę pamięci. Trudno człowiekowi zapomnieć szpadę, która mu przebiła gardło.
– A pamięta pan tę szpadę? – zapytał Carresi, nie wiedzieć czemu bardzo uradowany.
– Pewnie!
– Ta szpada wisi u mnie na ścianie od sześćdziesiątego roku. To nagroda za Tuluzę – zauważył flegmatycznie Montjusseau.
– Pamiętam, pamiętam. Pamiętam i klingę, i gardę – znowu wtrącił się Carresi. Ale Montjusseau go nie słuchał.
– Jak długo pan się trzymał? – zapytał, po raz pierwszy spoglądając na mnie z zainteresowaniem. – Minutę? Dwie?
– Dłużej – powiedziałem. – Pan przecież walczył lewą ręką.
– Wszystko jedno. Lewą mam znacznie słabszą, to prawda, bez potrzebnej lekkości. Ale na treningach… – Nie wiadomo dlaczego nie skończył tego zdania i zmienił temat. – Znam waszych mistrzów. Spotykałem się z nimi na planszy. Pana jednak nie pamiętam. Czyżby nie włączono pana do reprezentacji?
– Rzuciłem szermierkę – powiedziałem. Nie chciałem się „zdemaskować”. – Już dawno rzuciłem szpadę.
– Szko-oda – przeciągnął Montjusseau i spojrzał na Carresiego.
Nie bardzo zrozumiałem, czego mu było szkoda. Czy ubolewał nad tym, że przestałem się interesować szermierką wyczynową, czy też nad tym, że pojedynek ze mną zajął mu więcej niż dwie cenne minuty. Carresi zauważył tę moją niepewność i roześmiał się.
– Gaston się z panem nie pojedynkował.
– Jak to: nie pojedynkował się? – nie zrozumiałem. – A to?
Zmacałem delikatnie ukośny szew na szyi.
– To moja wina – powiedział niepocieszony Carresi. – To ja wymyśliłem to wszystko leżąc na kanapce w swoim pokoju. Gaston, którego zsyntetyzowali i któremu dali do ręki takąż zsyntetyzowaną szpadę, jest wytworem mojej wyobraźni. Nie zamierzam próbować zrozumieć, jak to się stało. Ale prawdziwy, realny Gaston nawet pana nie dotknął. Proszę nie mieć do nas żalu.
– Jeśli mam być szczery, to nawet nie pamiętam pana z tamtej kolacji – dodał Montjusseau.
– Zafałszowane życie – przypomniał mi Ziernow naszą rozmowę ze schodków. – Wyraziłem już przypuszczenie, że możliwe jest modelowanie przewidywań albo sytuacji tylko wyobrażanych sobie – wyjaśnił Carresiemu.
– Co do mnie, nic nie przypuszczałem – niecierpliwie zaprotestował Carresi – i starałem się trzymać jak najdalej od tej światowej sensacji. Na początku nie wierzyłem w to, podobnie jak w latające talerze, potem jednak obejrzałem pana film i jęknąłem: jeszcze tego brakowało! Przez cały tydzień mogłem mówić tylko o tym, potem się przyzwyczaiłem, jak się człowiek przyzwyczaja do czegoś niezwykłego, ale nieustannie się powtarzającego, zwłaszcza jeśli to „coś” nie dotyczy go bezpośrednio. Zajęcia zawodowe absorbowały zarówno mój umysł, jak moje uczucia, nawet owego wieczoru w przeddzień otwarcia kongresu nie myślałem o niczym innym poza moim nowym filmem. Chciałem wskrzesić film historyczny, nie hollywoodzką bzdurę i nie eksponat muzealny, ale coś, co byłoby przewartościowywającym spojrzeniem na historię oczyma współczesnego człowieka. Wybrałem już stulecie i bohaterów i, jak to się u was mówi, tło społeczno-historyczne. A tego wieczoru przy table d’hote znalazłem i namówiłem do wzięcia udziału w filmie głównego „gwiazdora”. Nie podobała mu się jedna scena – pojedynek lewą ręką. Ja jednak, proszę mi wierzyć, wiem lepiej. Pamiętam go z planszy. Trzymając szpadę w prawym ręku jest nazbyt profesjonalny, nie potrafi wejść w rolę. Za to, kiedy ma szpadę w lewej – jest boski! Niepohamowana siła, błędy, zagniewanie na samego siebie – fenomenalnie autentyczny! Przekonałem go. Rozstaliśmy się. Położyłem się w swoim pokoju, myślę. Rozprasza mnie ten czerwony kolor. Pal go licho, zamknąłem oczy. I wyobraziłem sobie to wszystko – nadmorską drogę, kamienie, winnice, biały mur hrabiowskiego parku. I nagle – jakaś bzdura. Najemnicy Gastona – w scenariuszu Gaston nazywa się Bonneville – zatrzymują na drodze jakichś włóczęgów nie włóczęgów, turystów nie turystów, w każdym razie jakichś obcych. Z innego stulecia, z innej fabuły. Chcę ich usunąć z mojego pomysłu i nie mogę tego zrobić, tkwią w nim jak przyklejeni. No, dobrze, mówię, niech sobie będą. Jeszcze jedna perypetia, to nawet oryginalne – powiedzmy: wędrowni uliczni aktorzy. Gaston tymczasem widocznie także rozmyślał o filmie, nie o scenariuszu, oczywiście, tylko o sobie, ciągle o tym samym dylemacie – lewą czy prawą? Zaczynam dyskutować z nim w myślach, gorączkuję się, przekonuję go, żądam tej lewicy. Wreszcie ucinam kategorycznie: – Dość tego!
– Widziałem! – przypomniałem sobie. – Kłąb malinowej piany przy drodze i pan wyskakujący z tej piany niczym diabeł z tabakierki.
Carresi zamknął – oczy, usiłował sobie to wszystko wyobrazić, aż nagle ucieszył się:
– To jest myśl! Genialny chwyt! Nakręcimy wszystko, tak jak było. A więc, monsieur George, czy zechce pan być partnerem Gastona?
– Dziękuję! – wychrypiałem. – Nie mam ochoty umierać po raz drugi.
JEDZIEMY NA GRENLANDIĘ
Po wyjściu reżysera i olimpijczyka zapanowało niezręczne milczenie. Rozdrażniony tą niepotrzebną wizytą z trudem się hamowałem.
– Wściekasz się? – zapytał Ziernow.
– Pewnie, że się wściekam – odpowiedziałem. – Myślisz, że to takie przyjemne wymieniać uprzejmości ze swoim mordercą?