Выбрать главу

Słuchaliśmy chciwie tej opowieści, nie przerwaliśmy Martinowi ani jednym słowem. A potem Ziernow zastanawiał się przez chwilę, wreszcie zapytał:

– Widział pan wszystko dobrze? Nie myli się pan?

– Nowego Jorku nie sposób pomylić z niczym innym na świecie. Ale dlaczego to był właśnie Nowy Jork? Przecież oni się nawet nie zbliżali do Nowego Jorku.

– Może zbliżyli się w nocy? – powiedziałem.

– Po co by mieli to robić? – sprzeciwił się Ziernow. – Znamy już przecież modele rekonstruowane tylko na podstawie obserwacji, z pamięci… Pan dobrze zna to miasto? – zwrócił się do Martina.

– Urodziłem się w Nowym Jorku.

– Ile razy chodził pan jego ulicami?

– Czyż to można zliczyć?…

– No, proszę, chodził pan, patrzył, oswajał się z miastem. Oko rejestrowało wszystko, pamięć odnotowywała wrażenia we właściwych komórkach. A oni obejrzeli to sobie i zrekonstruowali.

– A zatem to był mój Nowy Jork, taki, jakim go widziałem?

– Tego nie jestem pewien. Mogli modelować według mózgów wielu nowojorczyków. Między innymi pańskiego. Jest taka gra, jig-saw puzzle, zna ją pan?

Martin przytaknął.

– Z wielu kawałków kolorowego plastyku zestawia się, układa taki lub inny obrazek, jakiś portret, widoczek albo martwą naturę – tłumaczył nam Ziernow. – Oni postępują tak samo. Z tysięcy obrazów wzrokowych montują coś, co istnieje w rzeczywistości, ale widziane było i zarejestrowane zostało przez różnych ludzi na różne sposoby. Sądzę, że Manhattan odtworzony w błękitnym laboratorium przybyszów to nie jest taki zupełnie prawdziwy Manhattan. Pamięć wzrokowa jest twórcza i bardzo rzadko odtwarza cokolwiek zupełnie dokładnie. A kolektywna pamięć to z kolei znakomity materiał do współtworzenia – jig-saw puzzle, układanka obrazkowa.

Po tej opowieści Martina wszystko już wydawało mi się mdłe i niezbyt interesujące, dopóki nie zobaczyłem i nie utrwaliłem na taśmie filmowej błękitnych protuberancji i fioletowej „plazmy”. Nowy eksperyment przybyszów był równie niezwykły i równie trudny do zrozumienia jak wszystkie ich poprzednie sztuczki. Rozmyślając o tym wracałem do obozu.

A tymczasem biegła mi na spotkanie bardzo czymś podniecona Irka:

– Do Thompsona, Jurek! Admirał wzywa wszystkich uczestników wyprawy.

JIG-SAW PUZZLE

Okazało się, że przyszliśmy ostatni, i skoro tylko weszliśmy do admirała, od razu wyczuliśmy ogólne zaciekawienie i pewne napięcie panujące wśród obecnych. Wyjątkowy i niezwykły charakter tego zebrania zwołanego natychmiast po przeprowadzeniu eksperymentu świadczył o tym, że Thompson ma jakieś wątpliwości. Skłonny zazwyczaj do jednoosobowych decyzji admirał niewiele się troszczył o kolegialność. Teraz najwyraźniej postanowił zapoznać się ze zdaniem większości.

– Eksperyment udał się – zaczął bez żadnych wstępów Thompson. – Fioletowe wejście uległo już przesunięciu na górną krawędź kopuły. W związku z tym chciałbym użyć nowych środków. Chciałbym zaatakować z góry, z powietrza.

– Bomba? – zapytał ktoś.

– Bzdura! Potrzebni mi są spadochroniarze. Zapadło milczenie. Sam Thompson nie przewidział, że może to być potrzebne, i nie zabrał na wyprawę ani jednego spadochroniarza.

– Skoczyłbym – powiedział Martin. – Ale kto będzie pilotował samolot?

Thompson z niezadowoleniem poruszył wargami. Robił to zawsze, ilekroć opanowywał ogarniające go rozdrażnienie.

– Nawet gdyby był inny pilot, nie zgodziłbym się na to, żeby skakał Martin. To, co on widział, uważam za sterowaną halucynację. Za hipnomiraż. I dlatego potrzebny mi jest teraz inny człowiek, z inną psychiką.

Popatrzyliśmy po sobie. Ziernow nie wchodził w rachubę. Wano zwichnął rękę w czasie ostatniej jazdy. Ja tylko dwa razy w życiu skakałem ze spadochronem, ale przyznam, że bez szczególniejszej przyjemności.

– Skakałem z wieży spadochronowej – powiedział Diaczuk – ale mogę zaryzykować.

– Ja też – przyłączyła się do niego Irena.

– Nie pchaj się tam, gdzie cię nie prosili – przerwałem jej. – To nie jest zadanie dla dziewczyn.

Thompson, który cierpliwie czekał, aż skończymy tę rozmowę, zapytał, co jest przedmiotem dyskusji.

– Grupa spadochronowa jest gotowa – wyskandowałem. – Wyskoczy dwóch, Diaczuk i Anochin.

– Nie zawiodłem się na panu – uśmiechnął się admirał. – To się nazywa człowiek z charakterem. Tego mi właśnie potrzeba. Dwóch – to jeszcze lepiej. – Popatrzył na pozostałych. – Jesteście, panowie, wolni.

Przed startem otrzymaliśmy instrukcje:

– Samolot wzniesie się na dwa tysiące metrów, podejdzie od północnego wschodu i zniży się nad celem do trzystu metrów. Nie stworzy to żadnego niebezpieczeństwa – spadochroniarze będą mieli pod sobą tylko korek powietrzny. Przebijecie ten korek i – gotowe!

Admirał popatrzył najpierw na Diaczuka, potem na mnie i jak gdyby zaczął mieć jakieś wątpliwości, dodał:

– Jeżeli któryś z was się boi, możecie odmówić wykonania zadania. Nie nalegam.

Spojrzałem na Tolka. Tolek spojrzał na mnie.

– Staruszek zwariował – powiedział po rosyjsku – już chce zdjąć z siebie odpowiedzialność. Co ty na to?

– Skaczę, jasne.

Admirał czekał w milczeniu, przysłuchiwał się dźwiękom nie znanego mu języka.

– Wymieniliśmy poglądy – wyjaśniłem oschle. – Jesteśmy gotowi do lotu.

Samolot poderwał się z lodowej równiny, nabrał wysokości i leciał ku wschodowi okrążając pulsującą protuberancję. Potem zawrócił i poleciał z powrotem, ciągle zmniejszając wysokość. W dole, pod nami, niebieszczyło się morze buszującego ognia, który wszakże nie parzył. Fioletowe wejście było już doskonale widoczne – nieregularna łata na błękitnym brokacie – i wydawało się stąd płaskie i twarde jak ziemia.

– Nie bójcie się – Martin denerwował się za nas. – Nie roztrzaskacie się. Jest to coś jak piana na piwie, tyle że trochę podbarwiona.

Wyskoczyliśmy. Pierwszy wyskoczył Tolek, ja za nim. Widziałem, jak pogrążył się w fioletowym kraterze, jak gdyby się weń zapadł. Co jest tam, za mętną przesłoną gazową, lód, ciemność, śmierć przez roztrzaskanie się czy śmierć przez uduszenie? Pogrążyłem się w czymś ciemnym, niezbyt wyczuwalnym, w czymś, co nie miało ani temperatury, ani zapachu. Tylko fioletowy kolor zastąpiła dobrze mi znana czerwień.

I nagle, niczym cios w oczy, błękit nieba i miasto pode mną, najpierw niewyraźne, zaledwie majaczące we mgle, potem, kiedy mgła się rozwiała, coraz bliższe i coraz wyraźniej widoczne. Dlaczego Martin twierdził, że to Nowy Jork? Nie byłem nigdy w Nowym Jorku, nie oglądałem go z pokładu samolotu, ale dzięki kronikom filmowym wytworzyłem sobie pewien obraz tego miasta. To w dole wyglądało zupełnie inaczej, nie widziałem niczego, co było mi znane ze zdjęć – ani posągu Wolności, ani Empire State Building, ani wąwozów ulic, ani drapaczy chmur. O nie, to nie był Nowy Jork, to było jakieś zupełnie inne miasto, miasto bliższe mi i lepiej znane.

Pode mną niczym gigantyczna litera „A”, ale litera trójwymiarowa, wznosiła się ażurowa wieża Eiffla. Po lewej i po prawej jej stronie widziałem krzywe łuki – wstęgę Sekwany. Wielu ludziom wszystkie rzeki oglądane z lotu ptaka wydają się błękitne, nawet granatowe, mnie zawsze się wtedy wydaje, że są one zielone. Ta zielona Sekwana skręcała w prawo w stronę Mairie d’Ivry i w lewo, w stronę Lasku Bulońskiego. Moje oczy od razu odnalazły Luwr i rozwidlenie koryta rzeki wokół wyspy Cite. Pałac Sprawiedliwości i Notre Damę wyglądały stąd, z góry, jak dwa kamienne sześciany, rozpoznałem je jednak. Poznałem również Łuk Triumfalny na słynnym placu, z którego rozchodzi się promieniście chyba z dziesięć ulic.