Obłok wyraźnie zmniejszył swoje rozmiary i pociemniał. Przypominał teraz odwrócony rozwinięty kielich olbrzymiego kwiatu tropikalnego. Dzieliło go od ziemi najwyżej jakie sześć albo siedem metrów.
– Uważaj! – krzyknąłem.
Zupełnie nie pamiętałem o tym, że on również jest zjawą a nie żywym człowiekiem, i gigantycznymi, niezwykłymi dla mnie skokami pobiegłem mu na pomoc. Jak się potem okazało i tak nie mógłbym mu pomóc, ale te skoki zmniejszyły dzielącą nas odległość o połowę. Jeszcze kilka takich skoków i znalazłbym się obok niego. Ale coś mnie powstrzymało, ba, nawet odrzuciło ku tyłowi, coś jak uderzenie fali albo podmuch huraganu. Omal nie przewróciłem się, ale utrzymałem się na nogach, nie wypuściłem nawet kamery z rąk. A niesamowity kwiat dotknął tymczasem ziemi i jego płatki, teraz już nie malinowe, ale purpurowe, przedziwnie pulsując okryły oba sobowtóry – amfibię i tego, który był mną. Jeszcze sekunda i dotknęły przyprószonego śniegiem lodu. Teraz obok mojej „Charkowianki” wznosił się dziwny purpurowy pagórek. Wyglądało, jakby się pienił czy też kipiał i otulała go zwiewna malinowa mgiełka. Coś, co przypominało wyładowania elektryczne, rozjarzało się w niej pozłocistymi iskierkami. Ciągle filmowałem starając się jednocześnie podejść jak najbliżej. Krok… jeszcze krok… jeszcze krok… Moje nogi w niezrozumiały sposób stawały się coraz cięższe, jak gdyby uginały się pode mną, przyciągane przez pole lodowe. Niewidzialny magnes tego pola zdawał się rozkazywać mi: „Stop! Ani kroku dalej!” Stanąłem więc.
Wzgórek odrobinę się rozjaśnił, nie był już purpurowy, znowu zrobił się malinowy i nagle lekko poderwał się do góry. Rozrósł się odwrócony kielich kwiatu, jego poróżowiałe brzegi powoli odchylały się ku górze. Dzwon przekształcał się znowu w latawca, zaś różowy obłok stał się grzybem gęstego skłębionego gazu unoszonym przez wiatr. Nie zabrał z ziemi niczego, w jego ulotnym kształcie nie widać było żadnych zagęszczeń, a jednak na polu lodowym stała teraz samotnie tylko moja „Charkowianka”. I jej zagadkowy sobowtór, i „drugi Anochin” zniknęli równie nagle, jak się pojawili. Tylko na śniegu widać było jeszcze ślady szerokich gąsienic, wiatr jednak już je zawiewał. Zniknął także „obłok”, skrył się gdzieś poza krawędzią ściany lodowej. Popatrzyłem na zegarek. Od chwili kiedy ocknąwszy się spojrzałem nań po raz pierwszy, minęły trzydzieści trzy minuty.
Doznawałem niezwykłego uczucia ulgi, wywołanej tym, że zniknęło z mojego życia coś niezmiernie strasznego, strasznego, bo nie dającego się wyjaśnić i tym straszniejszego, że powoli zaczynałem już się przyzwyczajać do jego zagadkowości. Zniknęła również owa niewidzialna przegroda, która nie pozwalała mi się zbliżyć do mojego sobowtóra. Teraz bez żadnych przeszkód podszedłem do amfibii śnieżnej i przysiadłem na jej żelaznym stopniu ani myśląc o tym, że na mrozie przymarznę do żelaza. Nic mnie już nie zaprzątało prócz myśli o tym, jak wytłumaczyć ów półgodzinny koszmar. Opierając twarz na dłoniach pytałem na głos po raz drugi, trzeci i dziesiąty:
– Cóż więc się stało po katastrofie?
KTOŚ CZY COŚ?
I odpowiedziano mi:
– Najważniejsze, że żyjecie, Anochin. Prawdę mówiąc byłem przygotowany na najgorsze.
Podniosłem głowę. Stali przede mną Ziernow i Tolek. Mówił Ziernow, Tolek przestępował z nogi na nogę na nartach i machał kijkami. Jak zawsze gruby i kudłaty stracił teraz, jak się zdawało, cały swój ironiczny sceptycyzm, był wesoły i podniecony jak dziecko.
– Skądżeście się wzięli? – zapytałem.
Byłem tak wyczerpany i znużony, że nie miałem nawet dość sił, by się uśmiechnąć.
Tolek zaterkotał:
– Jesteśmy tu bliziutko. No, jakieś półtora kilometra, najwyżej dwa. Rozbiliśmy namiot…
– Poczekajcie, Diaczuk – przerwał mu Ziernow – o tym zdążycie jeszcze powiedzieć. Jak się czujecie, Anochin? Jakżeście się stamtąd wydostali? Dawno?
– Tyle pytań naraz – powiedziałem. Z trudem poruszałem językiem, jak gdybym był pijany. – Zaraz, po kolei… Czy dawno się wydostałem? Nie wiem. Jak się wydostałem? Tego także nie wiem. Jak się czuję? W ogóle to dość normalnie. Żadnych kontuzji, niczego sobie nie połamałem.
– A moralnie?
Uśmiechnąłem się wreszcie, ale musiał to być jakiś kwaśny i nieszczery uśmiech, bo Ziernow natychmiast zapytał znowu:
– Czyżbyście sądzili, żeśmy was tu porzucili na pastwę losu?
– Ani przez chwilę tak nie myślałem – powiedziałem – ale przeżyłem tu dziwne rzeczy.
– Widzę – Ziernow obejrzał naszą nieszczęsną „Charkowiankę”. – Okazało się, że to mocna sztuka. Tylko maleńkie wgięcia. Kto was wyciągnął?
– Nie mam pojęcia – powiedziałem. – Ocknąłem się już tu, na równinie.
– Borysie Arkadiewiczu! – zawołał nagle Tolek. – Jest tylko jeden pojazd. A zatem drugi już odjechał. Mówiłem przecież – amfibia śnieżna albo traktor. Zaczepili stalową linę i rrraz, dwa – hopla!
– Wyciągnęli i odjechali? – powątpiewał Ziernow. – Nie zabierając z sobą Anochina, nie udzielając mu pomocy? Dziwne, bardzo dziwne.
– Może nie mogli się go docucić? Albo może byli przekonani, że nie żyje? Może zresztą jeszcze wrócą, ich obozowisko jest z pewnością gdzieś tutaj w pobliżu.
Miałem dosyć tego fantazjowania Diaczuka.
– Przymknij się, jasnowidzu! – skrzywiłem się. – Nawet dziesięć traktorów nie dałoby tu rady. Lin także nie było. A ta druga amfibia wcale nie odjechała, tylko zniknęła.
– A więc jednak była druga amfibia? – zapytał Ziernow.
– Była.
– Co to znaczy: „zniknęła”? Uległa zniszczeniu? – W pewnym sensie. W dwóch słowach nie da się tego opowiedzieć. To był sobowtór naszej „Charkowianki”. Nie, nie identyczny egzemplarz z tej samej serii, tylko sobowtór. Zjawa. Widmo. Ale widmo realne, materialne.
Ziernow słuchał uważnie, z zainteresowaniem. Jego oczy nie mówiły bynajmniej: wariat, obłąkany, trzeba cię dostarczyć do czubków!
Za to Diaczuk najwyraźniej nie skąpił mi w myślach stosownych epitetów, na głos zaś powiedział:
– Ty to zupełnie jak Wano. Obu wam nie wiadomo co się zwiduje. Przybiegł, rozumiesz, i krzyczy: „Tam są dwie amfibie i dwóch Anochinów!” I zęby mu dzwonią.
– Ty byś w takim wypadku zmykał szybciej niż zając! – przerwałem mu. – Nic się nikomu nie zwidywało. Były dwie „Charkowianki” i dwóch Anochinów.
Tolek otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko popatrzył na Ziernowa, ten jednak nie wiedzieć czemu odwrócił wzrok. Zamiast odpowiedzieć wskazał ruchem głowy znajdujące się za moimi plecami drzwi i zapytał:
– Tam – wszystko w porządku?
– Chyba tak, choć nie sprawdzałem dokładnie – odpowiedziałem.
– W takim razie zróbmy sobie śniadanie. Nie macie nic przeciwko temu? Już od dawna nic przecież nie jedliśmy.
Zrozumiałem psychologiczny manewr Ziernowa – chciał mnie uspokoić, byłem okropnie zdenerwowany, chciał stworzyć odpowiednie sprzyjające warunki do rozmowy. Przy stole, kiedy pochłanialiśmy z apetytem paskudny omlet sporządzony przez Tolka, kierownik wyprawy pierwszy opowiedział o tym, co zaszło bezpośrednio po katastrofie na równinie.
Kiedy nasza amfibia śnieżna przebiwszy zdradziecką skorupę zamarzniętego śniegu zwaliła się w szczelinę i utknęła w niej na stosunkowo niewielkiej głębokości zaklinowana pomiędzy ścianami lodowego wąwozu to, choć uderzenie było bardzo silne, ucierpiało jedynie szkło czołowego iluminatora. W kabinie nie zgasło nawet światło. Tylko ja i Diaczuk straciliśmy przytomność. Ziernow i Czocheli utrzymali się na swoich miejscach, wymigali się kilkoma tylko zadrapaniami i zaczęli przede wszystkim cucić mnie i Tolka. Diaczuk ocknął się od razu, miał tylko zawrót głowy i nogi jak z waty. „Niewielki wstrząs mózgu – powiedział – to minie. Zobaczmy lepiej, co z Anochinem”. Odezwał się w nim lekarz. Podprowadzili go i we trójkę starali się przywrócić mi przytomność. Ale ani amoniak, ani sztuczne oddychanie nie pomagały. „Moim zdaniem to jest szok” – powiedział Tolek. Wano, który zdążył już przez górny luk wyjść na dach amfibii, zakomunikował, że będziemy mogli bez trudu wydostać się z tej szczeliny. Ale Tolek zaprotestował przeciwko wynoszeniu mnie z kabiny: „Teraz trzeba uważać, żeby się nie przeziębił. Moim zdaniem szok przechodzi już w sen, a sen wzmocni hamowanie pozakresowe”. Powiedziawszy to Tolek o mało co nie zwalił się na ziemię, ponieważ znowu stracił przytomność, więc ewakuowanie pojazdu postanowiono zacząć właśnie od niego, mnie pozostawiając na razie w kabinie. Zabrali narty, sanki, namiot, piecyk przenośny i brykiety, latarki i część zapasów żywności. Chociaż amfibia utknęła na dobre i nie było obaw o to, że osunie się głębiej, nikt jednak nie miał ochoty pozostawać nad przepaścią. Ziernow przypomniał sobie wgłębienie w ścianie lodowca przypominające naturalną grotę. Postanowili, że przeniosą najpierw Tolka, rozbiją namiot, postawią piec, a potem wrócą po mnie. Dosłownie w pół godziny później byli już w grocie. Ziernow z Totkiem, który tymczasem poczuł się już zupełnie dobrze, zostali, aby rozbić namiot, Wano zaś z pustymi sankami wrócił po mnie. Właśnie wtedy stało się to, co uznali za przejściowe osłabienie władz umysłowych Wano. Nie minęła godzina, a Wano przybiegł z powrotem z obłędem w oczach, rozdygotany i nieprzytomny ze zdenerwowania. Amfibia, jak twierdził, nie znajduje się już w szczelinie, ale na polu lodowym, a obok niej stoi druga, identyczna, ł ta druga ma tak samo wgniecione szkło czołowe. I w każdej z tych dwóch amfibii Wano znalazł w kabinie mnie, leżącego na podłodze i nieprzytomnego. Wówczas wrzasnął z przerażenia, był bowiem pewien, że oszalał, i pobiegł z powrotem, a kiedy dobiegł do towarzyszy, wychylił duszkiem pełną szklankę spirytusu i kategorycznie odmówił ponownej wyprawy. Poszedł po mnie zatem Ziernow z Totkiem.