Nie wiem, jak długo to trwało, nie patrzyłem na zegarek. Ale nagle kokon się rozsnuł, zobaczyłem ściany namiotu i śpiących towarzyszy w tej samej zmętniałej, ale już nie fioletowej szarości zmierzchu. Coś kazało mi wyjść ze śpiwora, złapać kamerę i wybiec na zewnątrz. Padał śnieg, niebo zasnuwała skłębiona piana kłębiastych chmur i tylko gdzieś w zenicie mignęła mi znana różowa plamka. Mignęła i znikła. Możliwe jednak, że mi się to tylko przywidziało.
Kiedy wróciłem, Tolek siedział na sankach i przeraźliwie ziewał, Ziernow zaś wyłaził powoli ze swego śpiwora. Rzucił okiem na mnie, na kamerę i swoim zwyczajem nic nie powiedział. Diaczuk natomiast zawołał między jednym ziewnięciem a drugim:
– Jakie dziwne sny miałem przed chwilą, towarzysze! Zupełnie jakbym zarazem spał i nie spał. Chce mi się spać, a zasnąć nie mogę. Leżę, drzemię i nic nie widzę, nie widzę ani namiotu, ani was. I jak gdyby zwaliło się na mnie coś, co było lepkie, gęste i nieprzenikliwe jak galareta. Miałem uczucie, jakbym się rozpływał. Zupełnie jak w stanie nieważkości – niby płynę, niby wiszę. Śmieszne, nie?
– To ciekawe – powiedział Ziernow i odwrócił się.
– A wam nic się nie śniło? – zapytałem Ziernowa.
– A wam?
– Teraz nie, ale w kabinie, w amfibii, nim się obudziłem, śniło mi się to samo co Diaczukowi. To samo – nieważkość, coś nieuchwytnego, niby sen, niby jawa.
– To interesujące – wycedził przez zęby Ziernow. – Kogo to przyprowadziliście, Anochin?,
Odwróciłem się. Odchyliwszy brezentowe drzwi wszedł do namiotu – widocznie idąc za mną – rosły nie ogolony chłopak w wysokiej czapie z misia, w nylonowej kurtce podbitej takim samym misiem, zapinanej na zamek błyskawiczny. Był wysoki, barczysty;, zarośnięty i robił wrażenie niezmiernie przerażonego.
Czy ktoś tu mówi po angielsku? – zapytał, w jakiś bardzo specjalny sposób przeżuwając i rozciągając słowa.
Najlepiej z nas wszystkich znał angielski Ziernow. On więc odpowiedział:
– Kim pan jest i czego pan potrzebuje?
– Donald Martin – przedstawił się chłopak. – Pilot z Mac Murdoch. Czy macie coś do wypicia? Coś możliwie mocnego – przeciągnął kantem dłoni po gardle – koniecznie muszę się czegoś napić.
– Dajcie mu spirytusu, Anochin – powiedział Ziernow.
Nalałem do szklanki spirytusu z kanistra i podałem ją chłopakowi – nie był chyba starszy ode mnie. Wypił całą szklankę jednym haustem, zaparło mu dech, spojrzał na nas przekrwionymi oczyma.
– Dzięki, sir – złapał wreszcie oddech i przestał dygotać. – Miałem przymusowe lądowanie, sir.
– Może pan sobie darować tego sira – powiedział Ziernow. – Nie posiadam tego zaszczytnego tytułu. Nazywam się Ziernow. Ziernow – przesylabizował. – Gdzie pan lądował?
– Niedaleko stąd.
– Szczęśliwie?
– Nie mam paliwa. I coś się stało z radiem. – W takim razie proszę zostać z nami. Pomoże nam pan przenieść obozowisko do naszej amfibii śnieżnej. Miejsce dla pana się znajdzie. Radio też mamy.
Amerykanin ciągle jeszcze zwlekał, jak gdyby nie mógł się zdecydować czy ma coś powiedzieć, potem stanął na baczność i wyrecytował po żołniersku:
– Proszę mnie aresztować, sir. Zdaje się, że zabiłem człowieka.
KWIAT NUMER DWA
Ziernow podszedł do opatulonego Wano, odkrył mu twarz i ostro zapytał Amerykanina:
– Tego?
Martin zbliżył się ostrożnie i jak mi się wydało, nie bez lęku, powiedział niepewnie:
– N-nie…
– Proszę się przyjrzeć dokładniej – jeszcze ostrzej powiedział Ziernow.
Lotnik ze zdumieniem pokręcił głową.
– Nie ma żadnego podobieństwa, sir. Mój leży koło samolotu. A poza tym… – dodał niepewnie – w ogóle nie wiem, czy to jest człowiek.
W tej samej chwili Wano otworzył oczy. Jego spojrzenie prześliznęło się po stojącym obok śpiwora Amerykaninie, jego głowa uniosła się nieco i znowu opadła na poduszkę.
– To… nie ja – powiedział i zamknął oczy.
– Ciągle jeszcze majaczy – westchnął Tolek.
– Nasz towarzysz jest ranny. Ktoś na niego napadł. Nie wiemy, kto – wyjaśnił Amerykaninowi Ziernow – dlatego, kiedy pan powiedział… – I taktownie zamilkł.
Martin odsunął sanki Tolka i usiadł. Ukrył twarz w dłoniach i kiwał się, jakby go coś straszliwie hulało.
– Nie wiem, czy mi uwierzycie, bo to wszystko jest tak niezwykłe i tak nieprawdopodobne – opowiadał. – Leciałem jednomiejscowym samolotem. To nie jest samolot sportowy, to był kiedyś myśliwiec, taki mały „Lockhead”, wiecie? Ma nawet sprzężony karabin maszynowy. Tutaj nie jest to oczywiście potrzebne, ale regulamin każe utrzymywać uzbrojenie w gotowości bojowej, a nuż się nagle przyda? I przydało się, tyle, że bez rezultatu… Słyszeliście o różowych obłokach? – zapytał nagle i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej swoją opowieść: – Dogoniłem je w półtorej godziny po starcie.
– Je? – przerwałem, zdziwiony. – Było ich parę?
– Cała eskadra. Leciały zupełnie nisko, o jakie dwie mile niżej niż ja, wielkie różowe meduzy, właściwie nie tyle różowe ile raczej malinowe. Naliczyłem ich siedem, różnego kształtu i różnych odcieni, od jasnoróżowej niedojrzałej maliny do płomiennego owocu granatu, W dodatku ich kolor nieustannie się zmieniał, gęstniał albo rozwadniał się niby rozmywany. Zmniejszyłem szybkość i zszedłem niżej, żeby wziąć próbkę, miałem zainstalowany po to specjalny zasobnik pod kadłubem. Ale nie udało mi się to, meduzy uciekły. Dogoniłem je, ale znowu umknęły, bez najmniejszego Wysiłku. A kiedy znowu dodałem gazu, wzniosły się i poleciały wyżej niż ja – są lekkie jak dziecinne baloniki, tylko płaskie i o wiele większe, zakasują nie tylko mojego komara, ale nawet porządnego Boeinga. I tak się zachowywały, jak gdyby były żywe. Tylko żywa istota może się tak zachowywać, kiedy zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo. Pomyślałem nawet, że być może powinienem odlecieć. Ale one jak gdyby przewidziały mój manewr. Trzy malinowe meduzy z niesłychaną szybkością wyskoczyły do przodu i bez żadnego wirażu, bez hamowania, z taką samą siłą i szybkością poleciały prosto na mnie. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, a już samolot wszedł w mgłę, która, diabli wiedzą, skąd się wzięła, a właściwie nawet to nie była mgła tylko jakiś śluz, gęsty i śliski. Od razu wytraciłem szybkość, straciłem, panowanie nad maszyną, widzialność była żadna. Nie mogłem ruszyć ani ręką ani nogą. A samolot nie spadał, ale ześlizgiwał się w dół jak szybowiec. I wylądował. Nawet nie poczułem, kiedy i jak wylądowałem. Jak gdybym utonął w tym malinowym śluzie. Patrzę – dookoła śnieg, a obok mnie samolot, taki sam jak mój, maleńki „Lockhead”. Wysiadłem, rzuciłem się do tamtego samolotu, a naprzeciw z kabiny tamtego samolotu wyskakuje taki sam dryblas jak ja. Nie mogę się połapać – znajomy, nie znajomy. Pytam: „Kto ty jesteś?”. „Donald Martin” – mówi. „A ty?”. A ja patrzę na niego, jak gdybym patrzył w lustro. Nie, powiadam, kłamiesz to ja jestem Don Martin, a on się już zamachnął. Dałem mu nura pod ramię i zaprawiłem go lewym w szczękę. Upadł, trzasnął skronią o drzwi. Patrzę – leży. Trąciłem go nogą – ani drgnie. Potrząsnąłem nim – głowa mu się majta. Podciągnąłem go do swojego samolotu, myślę – zawiozę go do bazy, tam mu udzielą pomocy. Patrzę – a tu ani kropli paliwa. Myślę – nadam chociaż meldunek – a tu radio wysiadło. Wtedy zupełnie mi się zmąciło w głowie, wyskoczyłem i pobiegłem wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, wszystko jedno dokąd, byleby jak najdalej od tego diabelskiego cyrku. I raptem zobaczyłem wasz namiot.