Выбрать главу

– Napijesz się czegoś? – Joe kiwnął niewymuszenie głową w stronę domu. – Wyglądasz, na kogoś, kto nie odmówi szklaneczki.

Jay rzucił okiem w stronę budynku, uświadamiając sobie nagłe, że ma podarte dżinsy a pod nosem i na górnej wardze – zakrzepłą krew. Paliło go pragnienie.

– OK.

Wewnątrz panował przyjemny chłód. Jay podążył za starszym mężczyzną do kuchni – dużego, niemal pustego pomieszczenia o podłodze z czysto wyszorowanych desek, gdzie stał wielki sosnowy stół, poznaczony bliznami wielu cięć rozmaitych noży. W oknie nie wisiały żadne zasłonki, ale cały parapet był zastawiony roślinami o długich, smukłych łodygach, tworzących gęsty parawan zieleni, nie dopuszczający do środka gorących promieni słońca. Rośliny wydzielały przyjemny, lekko ziemisty zapach, który przenikał całe pomieszczenie.

– Te tu, to moje pomidory – oznajmił Joe, otwierając spiżarkę, i wówczas Jay spostrzegł, że pomiędzy ciepłymi liśćmi rzeczywiście rosną owoce – malutkie i żółte; wielkie, niekształtne i czerwone; a także pasiaste, pomarańczowozielone, przypominające marmurkowe kule do gry. Wzdłuż ścian na podłodze, w doniczkach, stało jeszcze więcej roślin. Niektóre pięły się po ościeżnicy. Po jednej stronie kuchni znajdowało się wiele drewnianych skrzynek z warzywami i owocami, ułożonymi luźno, by się nie poobijały.

– Fajne rośliny – powiedział Jay, chociaż naprawdę wcale tak nie myślał.

Joe rzucił mu rozbawione spojrzenie.

– Jeśli chcesz, by rosły, musisz je zagadywać. I łaskotać – dodał wskazując na długą tyczkę opartą o pustą ścianę. Na końcu miała uwiązany króliczy ogon. – Popatrz no, to mój kij do łaskotek. Bo pomidory… o, one są bardzo łaskotliwe.

Jay spojrzał na niego z niewzruszonym wyrazem twarzy.

– Wygląda na to, żeś wpadł w tarapaty – powiedział Joe, otwierając drzwi po drugiej stronie kuchni. Za nimi była duża spiżarka. – Trza ci było walczyć, hę?

Jay oględnie powiedział mu, co się stało. Gdy zaczął opowiadać, jak Zeth zniszczył radio, jego głos stał się piskliwy, zabrzmiał dziecinnie, niemal płaczliwie. Urwał gwałtownie, a twarz oblał mu rumieniec wściekłości.

Ale Joe zachowywał się tak, jakby niczego nie zauważył. Sięgnął do spiżarki i wyjął butelkę z ciemnoczerwonym płynem oraz dwie szklanki.

– Wlej trochę w siebie – zarządził Joe, napełniając płynem szklanki. Napój pachniał owocowo, ale całkiem obco; lekko zalatywał drożdżami, jak piwo, ale wydzielał też jakąś przewrotną słodycz. Jay podejrzliwie spojrzał na szklankę.

– Czy to wino? – spytał niepewnie. Joe skinął głową.

– Z ostrężyn – wyjaśnił, popijając z wyraźnym upodobaniem.

– Chyba nie powinienem… – zaczął Jay, ale Joe pchnął w jego stronę szklankę w niecierpliwym geście.

– Spróbuj, chłopcze – nakazał. – Doda ci ducha. Spróbował.

Joe klepał go po plecach tak długo, aż przestał się krztusić, uprzednio jednak wyjął z dłoni chłopca szklankę, by cenny płyn nie wylał się.

– Co za ohydztwo! – zdołał wydusić z siebie Jay pomiędzy napadami kaszlu.

To coś zupełnie nie smakowało jak wino, które zdarzało mu się pijać do tej pory. A smak wina nie był dla niego niczym nowym – rodzice od dawna częstowali go winem do obiadu, i Jay nawet rozsmakował się w niektórych co słodszych niemieckich gatunkach. Tym razem doświadczył zupełnie nowych doznań. Wino Joego smakowało ziemiście, trochę jak bagienna woda z domieszką owoców skwaśniałych ze starości. Tanina oblepiła mu język. Paliło go w gardle. Oczy nabiegły łzami.

Joe wyglądał na nieco urażonego, ale po chwili wybuchnął śmiechem.

– Kapkę za mocne, hę?

Jay pokiwał głową, wciąż lekko pokasłując.

– Oczywista, powinienem wiedzieć – rzucił Joe pogodnie, odwracając się w stronę spiżarki. – Znaczy się, do te go trza się przyzwyczaić. Ale ono ma duszę – dodał rozmarzonym głosem, odstawiając ostrożnie butelkę na półkę. – A to najważniejsze.

Kiedy ponownie obrócił się w stronę Jaya, miał w ręku butelkę „Żółtej Lemoniady Bena Shaw’a”.

– Na mój rozum na razie to ci zrobi lepiej – oznajmił, napełniając szklankę. – A gdy chodzi o to wino, już wkrótce do niego dorośniesz.

Znów zwrócił się w stronę spiżarki, zawahał, po czym oznajmił:

– Ale myślę, że mogę ci dać coś na twoje inne kłopoty, jeśli tylko chcesz. Chodź za mną.

Jay nie bardzo wiedział, czego tak naprawdę się wówczas spodziewał. Że ten stary człowiek udzieli mu kilku lekcji kung-fu? Podaruje bazookę pozostałą z czasów wojny, kilka granatów albo dzidę Zułusów przywiezioną z dalekich wojaży? Czy może nauczy go specjalnego, absolutnie niezawodnego, powalającego wroga ciosu, który poznał dzięki mistrzowi z dalekiego Tybetu? Tymczasem Joe powiódł go na drugą stronę domu, gdzie z gwoździa wystającego z kamiennego muru zwisał czerwony, flanelowy woreczek. Joe go zdjął, powąchał zawartość, po czym wręczył Jayowi.

– Weź – powiedział. – Jeszcze podziała jakiś czas. Sobie zrobię nowy.

Jay wbił w niego wzrok.

– Co to jest? – spytał w końcu.

– Po prostu noś go przy sobie. W kieszeni, jeśli chcesz. Lub uwieszony do kawałka sznurka. Zobaczysz. Pomoże.

– A co jest w środku? – wybałuszał teraz oczy tak, jak by starszy mężczyzna był obłąkany. Jego podejrzenia, na moment uśpione, wybuchnęły ze zdwojoną siłą.

– Eee, to i owo. Drzewo sandałowe. Lawenda. Odrobina kasztana. Tej sztuczki nauczyła mnie pewna kobieta na Haiti, lata temu. Działa za każdym razem.

A więc to tak, pomyślał Jay. Ten staruszek był ewidentnie pomylony. Nieszkodliwy – miał nadzieję – ale obłąkany. Spojrzał nerwowo w stronę ogrodu rozciągającego się za jego plecami i zaczął się zastanawiać, czy zdążyłby dobiec do murku, gdyby gospodarz okazał się jednak niebezpieczny. Ale Joe tylko się uśmiechał.

– Spróbuj – nalegał. – Noś to po prostu w kieszeni. Zaraz zapomnisz, że coś tam masz.

Jay postanowił sprawić mu przyjemność.

– OK – powiedział. – I co właściwie się wtedy stanie? Joe znowu uśmiechnął się szeroko.

– Może i nic.

– Skąd więc będę wiedział, czy to działa jak należy? – zaczął nalegać.

– Będziesz wiedział – odparł Joe. – Gdy następnym razem pójdziesz do Nether Edge.

– Ani mi się śni w ogóle tam chodzić – rzucił Jay ostrym głosem. – Nie, póki te chłopaki…

– I zostawisz swoje skarby, ażeby je znaleźli?

Joe miał rację. Jay niemal zapomniał o puszce ze skarbami wciąż ukrytej w sekretnym miejscu, za obluzowanym kamieniem. Nagłe przerażenie, gdy sobie to uświadomił, niemal wyparło z jego pamięci pewność, że nigdy nie wspominał Joemu o puszce.