Выбрать главу

– Chodziłem tam i ja jako wyrostek – oświadczył starszy pan beznamiętnym tonem. – W załomie śluzy był taki obluzowany kamień. Jest tam jeszcze, hę?

Jay wytrzeszczał na niego oczy.

– Skąd pan wie? – wyszeptał.

– A co ja tam wiem? – spytał Joe przesadnie niewinnym tonem. – O co chodzi? Jestem jedynie synem górnika. Mnie nic nie wiadomo.

Tego dnia Jay nie wrócił nad kanał. Był zbyt skołowany tym wszystkim, co się wydarzyło – jego myśli kłębiły się wokół bójek, zniszczonych odbiorników radiowych, haitańskich czarów i błękitnych, śmiejących się oczu Joego. Wsiadł na rower i powoli przejechał kilka razy kładką ponad torami, z sercem walącym niczym młot, usiłując zebrać odwagę, by się wspiąć na nasyp. W końcu jednak popedałował do domu, przygnębiony i rozczarowany. Triumf wygranej potyczki już z niego wyparował. Teraz prześladował go obraz Zetha i jego bandy przetrząsających skarby z puszki, wybuchających ordynarnym śmiechem, niszczących komiksy i książki, wpychających do ust jego batony, wciskających do kieszeni jego pieniądze. Co gorsza, w puszce były też zeszyty z opowiadaniami i wierszami, które do tej pory napisał. Ale jednak pojechał do domu, zaciskając do bólu szczęki w poczuciu bezsilnej wściekłości, obejrzał w telewizji „Late Night at the Movies”, po czym położył się do łóżka i pogrążył w niespokojnym śnie, w którym cały czas uciekał przed niewidzialnym wrogiem, a śmiech Joego dźwięczał mu w uszach.

Następnego dnia postanowił zostać w domu. Czerwony flanelowy woreczek leżał na nocnej szafce niczym nieme wyzwanie. Jay usiłował go zignorować i zabrał się za czytanie, ale wszystkie najlepsze komiksy wciąż znajdowały się w puszce ze skarbami. Do tego brak radia dawał mu się we znaki złowieszczą ciszą. Na zewnątrz świeciło słońce i wiał wiatr – przyjemna bryza, nie pozwalająca, by powietrze zanadto się rozprażyło. Zanosiło się na najpiękniejszy dzień tego lata.

Przybył na kładkę kolejową jakby we śnie. Wcale nie zamierzał się tam udawać; nawet gdy już pedałował w stronę miasta, jakiś wewnętrzny głos utrzymywał go w pewności, że pojedzie inną drogą, że zawróci, zostawi kanał Zethowi i jego bandzie – bo to teraz było przecież ich terytorium. Być może pojedzie do Joego – co prawda Joe nie zaprosił go do ponownych odwiedzin, ale też nie powiedział, żeby się trzymał od niego z daleka, jakby obecność Jaya była mu całkowicie obojętna. Albo może wpadnie do trafiki i kupi sobie paczkę papierosów. W każdym razie na pewno nie zjawi się dziś nad kanałem. Gdy ukrywał rower w dobrze mu znanej kępie wierzbówki i wspinał po nasypie – wciąż sobie to powtarzał. Tylko kompletny idiota podejmowałby ryzyko ponownego spotkania z gangiem tych wyrostków. Flanelowy woreczek Joego spoczywał w kieszeni jego dżinsów. Wyraźnie go czuł – miękka kulka, nie większa od zwiniętej w kłębek chusteczki do nosa. Jay zastanawiał się, jak mógłby mu pomóc woreczek pełen wonnych ziół. Otworzył go poprzedniego wieczoru i wysypał zawartość na nocną szafkę. Kilka drobnych patyczków, trochę brązowawego proszku i zielonoszarej, aromatycznej substancji. A on w duchu spodziewał się co najmniej zasuszonej ludzkiej głowy. To tylko żart, stwierdził wtedy stanowczo. Zwykły dowcip starego człowieka. A mimo to jakaś jego cząstka, owładnięta uporem, pragnąca desperacko wierzyć w niezwykłe działanie amuletu, nie pozwoliła na pozostawienie go w domu. A co jeżeli w tym woreczku rzeczywiście kryje się magiczna moc? Jay wyobraził sobie, że trzyma amulet wyciągnięty przed siebie, dźwięcznym, donośnym głosem wypowiada słowa zaklęcia, a Zeth i jego banda kulą się ze strachu… Woreczek spoczywał na jego udzie niczym kojąca, uspokajająca dłoń. Z drżącym sercem zaczął schodzić po nasypie w kierunku kanału. Najprawdopodobniej i tak nikogo tam nie spotka.

Znów się pomylił. Przemykał wąską ścieżką, trzymając się w cieniu drzew. Na spalonej, żółtawej ziemi jego tenisówki nie wydawały żadnego odgłosu. Trząsł się z nadmiaru adrenaliny, gotów uciekać przy najlżejszym, niepokojącym szeleście. Jakiś ptak zerwał się z głośnym trzepotem skrzydeł ze swojego gniazda w szuwarach i Jay zamarł, pewny, że ten alarm rozległ się na wiele mil wokół. Ale nic się nie wydarzyło. Teraz już niemal doszedł do śluzy, wyraźnie widział miejsce ukrycia swego skarbu. Kawałki potrzaskanego plastiku wciąż się walały po kamieniach. Jay uklęknął, usunął kawałek torfu zakrywający jego skrytkę i zabrał się do wyjmowania kamienia.

Od tak wielu godzin wyobrażał sobie ich nadejście, że w pierwszej chwili uznał dochodzące go odgłosy za wytwór własnego rozgorączkowanego umysłu. Po chwili jednak ujrzał zbliżające się od strony popieliska niewyraźne sylwetki, przesłonięte krzewami. Nie było już czasu na ucieczkę. Najwyżej pół minuty, a wynurzą się z zarośli. Ścieżka nad kanałem była w tym miejscu zupełnie odsłonięta i zbyt oddalona od kładki kolejowej, by miał pewność, że zdąży tam dobiec. Za kilka sekund stanie się całkiem odsłoniętym celem.

W mgnieniu oka zrozumiał, że teraz może się ukryć już tylko w jednym jedynym miejscu – w samym kanale. Kanał był w zasadzie całkiem wysuszony – tylko gdzieniegdzie majaczyły płytkie lusterka wody – przyduszony śmieciami, szuwarami i co najmniej stuletnią warstwą szlamu. Kamienny pomost tkwił niecały metr nad jego powierzchnią i Jay uznał, że pod nim może znaleźć schronienie – przynajmniej na jakiś czas. Oczywiście gdy oni tylko wejdą na pomost, czy skręcą w stronę ścieżki, lub schylą się, by sprawdzić co majaczy w tłustawej wodzie…

Teraz jednak nie było już czasu na podobne rozważania. Jay zsunął się z kolan wprost do kanału, jednocześnie wpychając puszkę do skrytki. Przez chwilę czuł, jak jego stopy bez żadnego oporu zapadają się w muł, ale po chwili dotknął dna, stojąc po kostki w szlamie, który wdarł się do tenisówek i rozlewał ohydną mazią pomiędzy palcami stóp. Ale Jay zupełnie nie zwrócił na to uwagi, przykucnął nisko – szuwary załaskotały go w twarz – zdecydowany, by stać się dla wroga jak najmniej widocznym celem. Instynktownie zaczął się też rozglądać za wszelką możliwą bronią: kamieniami, puszkami i innymi przedmiotami, którymi mógłby w nich ciskać. Jeżeli go spostrzegą, tylko element zaskoczenia może dać mu przewagę.

W tych gorących chwilach zapomniał o amulecie Joego tkwiącym w kieszeni dżinsów. Jednak gdy kucał w szlamie, woreczek wypadł mu z kieszeni i Jay podniósł go automatycznie, czując pogardę dla samego siebie. Jak do licha mógł kiedykolwiek uwierzyć, że woreczek pełen suchych liści i patyczków mógłby go przed czymkolwiek ochronić? Jak coś podobnego mogło mu w ogóle przyjść do głowy?

Teraz byli już blisko; najwyżej trzy metry od niego. Słyszał wyraźnie chrzęst ich butów. Któryś z nich rzucił o pomost słoikiem czy butelką; rozprysła się w drobny mak, a Jay skulił się, gdy deszcz szklanych odłamków posypał mu się na głowę i ramiona. W tym momencie uznał, że chowanie się pod pomostem było najidiotyczniejszym z możliwych pomysłów; po prostu samobójczym. Wystarczyło, by któryś z nich spojrzał w dół, a już byłby skazany na ich łaskę i niełaskę. Czemu nie uciekał, wyrzucał sobie gorzko w duchu. Powinien był uciekać, gdy jeszcze miał ku temu okazję. Kroki się zbliżyły. Dwa i pół metra, dwa metry, półtora. Jay wcisnął policzek w oślizłą, wilgotną kamienną ścianę kanału – usiłował stopić się z tą ścianą w jedno. Amulet Joego był teraz mokry od potu. Półtora metra. Metr.