W cieniu załomu budynku coś się poruszyło. Jay wykrzyknął: „Hej!”, i pokuśtykał w stronę domu, starając się obciążać jedynie zdrową nogę.
– Hej! Proszę poczekać! Jest tam kto?
Coś uderzyło o ścianę z takim samym płaskim klaśnięciem, jakie słyszał wcześniej. Prawdopodobnie naderwana okiennica. Zdawało mu się nawet, że dostrzegał jej zarys na tle fioletowoczarnego nieba – jedno skrzydło trzaskające luźno w porywach nocnej bryzy. Przeszedł go dreszcz. A więc jednak nie było tam żywej duszy. Gdyby tylko udało mu się dostać do środka i uciec przed tym chłodem…
Okno z naderwaną okiennicą znajdowało się jakiś metr nad ziemią. Wewnątrz szeroki parapet do połowy blokowały kawałki tynku i zeschych roślin, Jay jednak zdołał oczyścić go na tyle, by się przepchnąć do środka.
W powietrzu unosił się zapach farby. Jay poruszał się powoli, sprawdzając, czy nie ma kawałków potłuczonego szkła, po czym przerzucił nogę ponad parapetem i wskoczył do pokoju, wciągając za sobą brezentową torbę. W pomieszczeniu panowały ciemności, jednak jego wzrok już do tej pory zdołał przywyknąć do mroku. Jay spostrzegł, że pokój był niemal pusty – na środku stał jedynie stół wraz z krzesłem, a w rogu walał się stos jakichś szmat – zapewne worków. Podpierając się krzesłem, Jay pokuśtykał w tamtą stronę i wtedy spostrzegł, że to śpiwór i poduszka zwinięte starannie i oparte o ścianę tuż obok kartonowego pudła, w którym stały puszki z farbą i leżało kilka woskowych świec.
Świec?! Co do cholery…?
Sięgnął do kieszeni dżinsów po zapalniczkę. Była to jedynie tania jednorazówka, niemal już bez gazu, ale w końcu udało mu się wykrzesać płomień. Świece nie zdążyły zawilgnąć. Knot zaskwierczał, po czym rozbłysnął ogniem. Miękki, łagodny blask rozjaśnił pokój.
– Nie jest źle – powiedział sobie.
Tutaj mógł spokojnie położyć się spać. Miał dach nad głową, koce i pościel, a także resztki kanapek ze stacji. Na moment udało mu się nawet zapomnieć o bólu w stopie, gdy z szerokim uśmiechem na twarzy uświadomił sobie, że znalazł się we własnym domu. To należało odpowiednio uczcić.
Zaczął szperać w brezentowej torbie i po chwili wyciągnął jedną z butelek Joego. Czubkiem scyzoryka usunął woskową osłonkę i przeciął zielony sznurek. Powietrze wypełnił klarowny zapach kwiatu czarnego bzu. Jay upił nieco wina, o dobrze znanym, lepkim smaku – przypominającym odór owoców pozostawionych w ciemnościach, by zgniły. Zdecydowanie doskonały rocznik, powiedział sobie w duchu i zatrząsł się w konwulsyjnym śmiechu. Wypił więcej. Pomimo niezachęcającego aromatu, wino rozgrzewało, odurzało niczym ciężka woń piżma. Jay usiadł na zrolowanym posłaniu, pociągnął kolejny potężny łyk trunku i od razu poczuł się lepiej.
Ponownie poszperał w torbie i wyciągnął radio. Włączył je, chociaż tak naprawdę podejrzewał, że znowu usłyszy jedynie tępy szum, tak jak w pociągu z Marsylii, jednak ku własnemu zdumieniu udało mu się złapać czysty, wyraźny sygnał. Oczywiście nie była to stacja nadająca stare przeboje, ale jakiś francuski lokalny program, rozbrzmiewający cicho szczebiotliwą muzyką, której nie znał. Ponownie wybuchnął śmiechem i nagle doświadczył niezwykłej lekkości bytu.
Wewnątrz brezentowej torby cztery pozostałe „Specjały” znowu odezwały się chórem, jazgotem buńczucznych skowytów i pogwizdów, gorączkowymi okrzykami wojennymi, buchającymi taką kakofonią dźwięków, że ich tonacja zaczęła pobrzmiewać prymitywną dzikością, frenetycznym musowaniem głosów, obrazów i wspomnień mieszających się w dełiryczny koktajl triumfu. Mnie też pociągnął ten bal szaleńców, wepchnął w radosny, nieokiełzany wir, tak że przez chwilę nie byłam już sobą – Fleurie, z szacownego rocznika, o ledwie wyczuwalnym posmaku czarnej porzeczki – ale wyuzdanym tyglem aromatów, pieniących się i buzujących, uderzających do głowy niepohamowaną falą gorąca. Coś za chwilę miało się wydarzyć, byłam o tym przekonana, gdy nagle zapadła zupełna cisza.
Jay rozejrzał się wokół zaintrygowany. Przeszył go nagły dreszcz, jakby niespodziewanie do wnętrza pokoju wpadł podmuch lodowatej bryzy – bryzy pochodzącej z jakichś odległych rejonów. Dopiero w tym momencie zauważył, że farba na ścianach była zupełnie świeża; obok kartonu z puszkami leżały pędzle, dokładnie wymyte i starannie ułożone z jeszcze wilgotnym włosiem. Podmuch powietrza zdawał się teraz silniejszy, niosący woń dymu, karmelu, jabłek i świętojańskiej nocy. Radio zatrzeszczało cicho.
– Cóż, chłopcze – odezwał się jakiś głos w ciemnościach. – Trudno powiedzieć, byś się śpieszył.
Jay odwrócił się tak gwałtownie, że niemal stracił równowagę.
– Powoli – ostrzegł Joe łagodnym głosem.
– Joe!?
Joe nic się nie zmienił. Miał na głowie swoją starą czapkę, T-shirt z logo Thin Lizzy, spodnie do pracy w ogrodzie i górnicze buty. W ręku trzymał dwa kieliszki. Przed nim, na stole, stała butelka wina z kwiatu czarnego bzu, rocznik 1976.
– Zawsze mawiałem, że przywykniesz do tego trunku – zauważył z satysfakcją w głosie. – Szampański kwiat bzu. Ma swoją moc, hę?
– Joe!?
Jaya przeszyło takie uczucie gwałtownej radości, że aż zadźwięczały wszystkie butelki. Teraz ostatnie wydarzenia wreszcie nabrały sensu – pomyślał w delirycznym zaćmieniu; teraz w końcu złożyły się w sensowną całość. Te znaki, wspomnienia – wiodące go do tego miejsca – nagle nabrały treści.
Jednak już parę sekund później uderzyła go brutalna świadomość rzeczywistości – jakby przebudził się nagle ze snu w momencie, gdy wszystko miało właśnie zostać cudownie wyjaśnione, ale wraz z dziennym światłem zapadło się w nicość, trzasnęło na tysiąc drobnych kawałków.
Przecież to było zupełnie niemożliwe. Nawet zakładając, że Joe jeszcze żył, musiałby teraz być już po osiemdziesiątce. Joe po prostu odszedł, powiedział sobie Jay stanowczo. Rozpłynął się niczym złodziej w mrokach nocy, pozostawiając po sobie jedynie pytania, na które nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi.
Jay spojrzał uważnie na starszego pana oświetlonego blaskiem świecy, zajrzał w jego jasne, żywe oczy otoczone siateczką zmarszczek, wywołanych częstym śmiechem, i po raz pierwszy spostrzegł, że Joego otaczała jakaś pozłocista poświata – nawet wokół czubków jego buciorów dał się zauważyć niesamowity pobłysk – pobłysk nostalgii.
– Nie jesteś rzeczywisty, prawda? – spytał Jay. Joe wzruszył ramionami.
– A cóż to znaczy rzeczywisty? – rzucił nonszalancko. – Coś takiego nie istnieje, chłopcze.
– Rzeczywisty w tym sensie, że obecny tutaj ciałem. Joe przyglądał mu się cierpliwym wzrokiem, niczym nauczyciel pouczający nie dość rozgarniętego ucznia. Głos Jaya wzniósł się niemal gniewną nutą.
– Rzeczywisty to znaczy istniejący tu i teraz w swojej cielesnej powłoce. Nie będący jedynie wytworem mojej przesyconej winem wyobraźni, chorym omamem lub pierwszym symptomem zatrucia krwi czy też doświadczeniem pozacielesnym odczuwanym w chwili, gdy tak na prawdę siedzę gdzieś w białym pokoju, spętany specjalnym kaftanem bez rękawów.