Выбрать главу

Joe wciąż przyglądał mu się łagodnie.

– A wiec wyrosłeś na pisarza – rzucił od niechcenia. – Zawsze mawiałem, żeś jest mądrym chłopcem. Napisałeś coś dobrego, hę? Zarobiłeś dużo tysiączków?

– Tak, zarobiłem kupę szmalu, ale napisałem tylko jedną dobrą książkę. Bardzo dawno temu. Aż za dawno. Cholera, wciąż nie mogę uwierzyć, że siedzę tu i gadam sam do siebie.

– Tylko jedną, hę?

Jayem ponownie wstrząsnął dreszcz. Zimna, nocna bryza wciskała się wąską strużką przez na wpół otwartą okiennicę, niosąc ze sobą ten przyprawiający o drżenie podmuch z innych rejonów.

– Chyba naprawdę jestem chory – powiedział Jay cicho do siebie. – To szok toksyczny czy tym podobne paskudztwo, które złapałem przez ten cholerny potrzask. Zaczynam majaczyć.

Joe energicznie potrząsnął głową.

– Nic ci nie będzie, chłopcze – odezwał się kpiącym to nem. – Wpadłeś tylko w drobną pułapkę na lisy. Ten stary człowiek trzymał tu kury. A kury przyciągały lisy. On zawsze zaznaczał, gdzie są te pułapki niewielkim kawałkiem szmatki.

Jay spojrzał na skrawek flaneli, który wciąż mocno ściskał w dłoni.

– A ja myślałem…

– Wiem, co myślałeś. – Oczy Joego rozbłysły rozbawieniem. – Zawsze taki sam. Rzucający się we wszystko na łeb na szyję, bez rozeznania, co w trawie piszczy. I wciąż pełen pytań. Ciekaw, jak nie tego, to owego – mówiąc to, wyciągnął w stronę Jaya dłoń z kieliszkiem napełnionym żółtym winem z kwiatu bzu. – Wlej w siebie ten płyn – za rządził miękkim głosem. – Dobrze ci zrobi. Powiedziałbym ci też, żebyś wyszedł i poszukał biskupiego ziela, ale teraz planety nie są przychylne dla zbiorów.

Jay wbił w niego wzrok. Jak na zjawę czy halucynację Joe był nadzwyczaj realny. Pod paznokciami i w siateczce zmarszczek na dłoni miał ogrodową ziemię.

– Jestem chory – wyszeptał cicho Jay. – A ty zniknąłeś tamtego lata. Odszedłeś bez słowa pożegnania. Teraz ciebie wcale tu nie ma. Jestem tego pewien.

Joe potrząsnął głową.

– Eee tam – rzucił przyjacielskim tonem. – Porozmawiamy o tym, kiedy się poczujesz lepiej.

– Kiedy się poczuję lepiej, ciebie już tu nie będzie. Joe roześmiał się serdecznie i zapalił papierosa.

W chłodnym powietrzu zapach dymu zdawał się cierpki i ostry. Jay spostrzegł – nie czując zaskoczenia – że Joe wyciągnął swojego papierosa ze starej paczki playersów numer 6.

– Zapalisz? – zapytał, wyciągając paczkę w jego stronę.

Przez chwilę papieros w ręku Jaya zdawał się jak najbardziej prawdziwy i namacalny. Zaciągnął się mocno, ale dym miał posmak zatęchłego kanału i płonących ognisk.

Rzucił więc zapalonego papierosa na betonową posadzkę, bezmyślnie przyglądając się iskrom, które wyskoczyły w górę, gdy niedopałek uderzył o twardą powierzchnię. Nagle zaczęło mu się kręcić w głowie.

– Może położyłbyś się na chwilę – zaproponował Joe. – Masz tu śpiwór i kilka koców – całkiem czystych, i w ogóle. Wyglądasz na umordowanego.

Jay bez przekonania położył się na kocach. Był wyczerpany. Rwała go głowa, stopę przeszywał ból, czuł się całkowicie skołowany. Wiedział, że ma poważne powody do zmartwienia. Jednak chwilowo zdawało mu się, że jest całkiem pozbawiony możliwości krytycznej oceny sytuacji. Zbolały, ułożony na prowizorycznym posłaniu, naciągnął na siebie śpiwór, który okazał się ciepły, czysty i wygodny. Przez głowę przebiegło mu nagle pytanie, czy wszystko, co działo się wokół, nie było jedynie ułudą wywołaną hipotermią – czy przypadkiem nie przypadła mu w udziale rola głównego bohatera w jakiejś obłąkańczej wersji „Dziewczynki z zapałkami”? Wybuchnął śmiechem. Ziemniaczany Facet. Całkiem zabawne, co? Znajdą go rankiem ze skrawkiem czerwonej flaneli w jednej i pustą butelką po winie w drugiej dłoni – zamarzniętego, z błogim uśmiechem na ustach.

– Nie licz na to – rzucił Joe rozbawionym tonem.

– Pewnie, podobne historie nie przytrafiają się starym pisarzom – wymamrotał Jay. – Pisarze po prostu tracą zmysły. – Zaśmiał się ponownie, tym razem dość dziko. Świeca zaskwierczała i zgasła, chociaż świadomość Jaya wciąż upierała się, że to starszy pan ją zdmuchnął. Bez migotliwego płomyka pokój zdawał się przeraźliwie ciemny. Wąska smuga księżycowej poświaty musnęła kamienną podłogę. Za oknem jakiś ptak wydał z siebie przejmujący trel. Gdzieś z oddali dobiegł rozdzierający krzyk – kota czy może sowy. Jay leżał bez ruchu, wsłuchując się w dźwięki nocy. Było ich tak wiele! A chwilę potem za oknem dał się słyszeć odgłos przypominający ludzkie kroki. Jay zamarł.

– Joe?

Ale starszy pan już zniknął – zakładając, że w ogóle tu był. Odgłos zaś dobiegł go znowu – cichy, stłumiony, ukradkowy. Pewnie jakieś zwierzę, powiedział sobie Jay. Pies, a może lis. Wstał jednak i podszedł do okna.

Za uszkodzoną okiennicą wyraźnie majaczyła sylwetka ludzka.

– Jezu!

Odruchowo gwałtownie postąpił w tył – zbyt gwałtownie, jak na swoją zranioną kostkę, tak że niewiele brakowało, a zwaliłby się bezładnie na podłogę. Postać była wysoka – jej rozmiary wyolbrzymiała jeszcze wielka, ciężka kapota i czapka z daszkiem. Jay dostrzegł w przelocie rozmazane, niewyraźne rysy twarzy ukryte pod daszkiem, włosy rozsypujące się po kołnierzu, oczy przepełnione gniewem w bladej twarzy. Ulotne wrażenie, że to ktoś znajomy. Bardzo ulotne. W mgnieniu oka go opuściło. Kobieta stojąca za okiennicą była mu zupełnie obca.

– Co pani tutaj robi, do cholery? Automatycznie odezwał się po angielsku, wcale nie oczekując, że go zrozumie. Po wydarzeniach ostatniego wieczora nie miał nawet pewności, czy ta kobieta stała tam naprawdę.

– I kim właściwie pani jest?

Spojrzała na niego. Stara strzelba w jej dłoniach w zasadzie nie była wycelowana w niego, ale wystarczyłby drobny ruch ręki, żeby tak się właśnie stało.

– Pan wkroczył tu bezprawnie. – Jej angielszczyzna, mimo mocnego francuskiego akcentu, była dobra. – To nie jest opuszczona własność. Znajduje się pan na terenie prywatnym.

– Wiem. Ja…

Ta kobieta zapewne pilnuje domu, wytłumaczył sobie w duchu Jay. Być może płaci się jej za to, by nie dopuszczała do dalszej dewastacji budynku. To by wyjaśniało owe tajemnicze dźwięki, leżące tu świece, śpiwór i zapach świeżej farby. Cała reszta – jak na przykład nieoczekiwane pojawienie Joego – była jedynie wytworem jego wyobraźni. Gdy to sobie uświadomił, uśmiechnął się do kobiety z uczuciem ulgi.

– Przepraszam, że podniosłem na panią głos. Nie zorientowałem się w sytuacji. Nazywam się Jay Mackintosh. Być może agencja coś wspomniała na mój temat.

Patrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Ale już po chwili rzuciła okiem ponad jego ramię na maszynę do pisania, butelki, brezentową torbę.