Выбрать главу

Tuż za nami w ciemnościach piwnicy „Specjały” się ożywiły. Może za sprawą muzyki, a może powietrze tego łagodnego wiosennego wieczoru zdało im się nagle naładowane nowymi możliwościami – w każdym razie zaczęły gwałtownie musować aktywnością, kipieć z podniecenia, obijać się o siebie z grzechotem, podskakiwać w mroku, marzyć o rozmowie, wyrywać się na zewnątrz, by uwolnić drzemiące w ich wnętrzu esencje. Być może to właśnie ściągnęło go na dół – jego kroki zadudniły głucho na niemalowanych schodach z surowego drewna. Jay zawsze lubił piwniczkę – była chłodna i pełna tajemnic. Często schodził na dół jedynie po to, by dotknąć butelek, przejechać palcami po ścianach puchatych od kurzu. A ja lubiłam, gdy przychodził. Niczym czuły barometr doskonale wyczuwam jego emocjonalną temperaturę, kiedy jest obok mnie. Do pewnego stopnia potrafię nawet czytać w jego myślach. Bo, jak już mówiłam, łączy nas szczególna więź.

W piwnicy było ciemno – jedyne źródło mdłego światła stanowiła słaba żarówka u sufitu. Rzędy butelek: większość z nich bez żadnego charakteru, wybrana głównie przez Kerry – leżała na półkach mocowanych do ścian; reszta – stała w skrzynkach, na kamiennej podłodze. Przechodząc obok, Jay nieznacznie dotykał butelek, przysuwał do nich twarz tak blisko, jakby przez szkło chciał uchwycić aromat tych uwięzionych letnich miesięcy. Dwa czy trzy razy wyciągnął jedną z butelek i przed, odłożeniem z powrotem, chwilę obracał w dłoniach. Poruszał się bez celu, bez określonego kierunku, rozkoszując się panującą w piwnicy wilgocią i ciszą. Nawet odgłosy londyńskiego ruchu ulicznego były tu stłumione i nagle ogarnęła go pokusa, by się położyć wprost na gładkiej, chłodnej posadzce i zasnąć – być może już na zawsze. Nikt by go nie szukał w tym miejscu. Tyle że jak na złość czuł się nadzwyczaj rozbudzony, niezwykle rześki, odniósł dziwne wrażenie, że cisza niespodziewanie orzeźwiła mu umysł. Pomimo spokoju i bezruchu, atmosfera w piwniczce zdawała się naelektryzowana, jak gdyby zaraz coś się miało wydarzyć.

„Specjały” tkwiły w kartonowym pudle na samym końcu, pod ścianą. Nad nimi leżała połamana drabina. Jay przesunął ją na bok i z wysiłkiem przeciągnął karton po kamiennych płytach podłogi. Na chybił trafił wyjął butelkę i skierował w stronę światła, by odcyfrować napis na nalepce. Płyn był atramentowoczerwonego koloru, z grubą warstwą osadu na dnie. Przez moment Jayowi zdawało się, że ujrzał coś jeszcze we wnętrzu, jakiś szczególny kształt, ale w końcu doszedł do wniosku, że to jedynie osad. Ponad jego głową, w kuchni, stacja nostalgicznych przebojów wciąż nadawała utwory z 1975 roku – tym razem nie z okresu lata, a Bożego Narodzenia. „Bohemian Rhapsody” wybrzmiewała cichutko, ale słyszalnie, i Jayem niespodziewanie wstrząsnął dreszcz.

Powróciwszy na górę, zlustrował butelkę z uwagą i ciekawością – sześć tygodni temu, gdy przywiózł to wino, praktycznie nawet nie rzucił na nie okiem. Ujrzał woskową plombę wokół szyjki, brązowy sznureczek i ręcznie wypisaną naklejkę – „Specjał 1975”. Bród z piwnicy Joego wżarł się w szkło. Jay zaczął się zastanawiać, czemu w ogóle przytargał te butelki, czemu ocalił je z rumowiska. Pewnie pod wpływem wspomnień, chociaż właściwie jego uczucia względem Joego wciąż były zbyt mieszane, by mówić o takim luksusie. Gniew, zagubienie, tęsknota owionęły go nagle gorącolodowatymi falami. Staruszku. Jaka szkoda, że cię tu nie ma.

Wewnątrz butelki coś podskoczyło i zapląsało. W odpowiedzi pozostałe „Specjały” w piwnicy zadźwięczały i ruszyły w tan.

Niekiedy wszystko zależy od przypadku. Po latach wyczekiwania – na odpowiednią koniunkcję planet, przypadkowe spotkanie, moment nagłego natchnienia – sprzyjające warunki pojawiają się samoistnie, przychodzą skrycie, bez fanfar, bez ostrzeżenia. Jay sądzi, że to przeznaczenie. Joe nazywał to magią. Czasami wszystko jest wynikiem zwyczajnej chemii, czegoś nieokreślonego w powietrzu; jedno banalne wydarzenie wprawia w ruch ciała, które od dawna tkwiły w stanie inercji. Jeden gest pociąga za sobą nagłe, nieodwracalne zmiany.

Alchemia dla laika, jak mawiał Joe. Magia dnia powszedniego. Jay Mackintosh sięgnął po nóż, by usunąć pokrywający szyjkę wosk.

3

Wosk dobrze przetrwał te wszystkie lata. Gdy Jay usunął go nożem, korek pod spodem okazał się nienaruszony. Przez chwilę aromat był tak cierpki, że – by go znieść – Jay zacisnął powieki i czekał, aż uwolnione esencje zaczną naginać go do swej woli. Poczuł zapach ziemi, lekko kwaśny, przywodzący na myśl woń kanału w środku lata, szatkownicę do jarzyn i radosny posmak świeżo wykopanych ziemniaków. Przez moment wielka siła złudzenia sprawiła, że znowu znalazł się w tym zmiecionym z powierzchni ziemi miejscu, tuż obok Joego wspartego na łopacie, nieopodal radia wciśniętego w rozwidlenie gałęzi, grającego „Send in the Clowns” i „I’m Not in Love”. Zawładnęło nim niespodziewane, obezwładniające podniecenie. Wlał odrobinę wina do kieliszka, starając się w swym rozemocjonowaniu nie uronić ani kropli. Napój miał dymnoróżową barwę, niczym sok z papai, i zdawał się wspinać po ściankach kieliszka w gorączkowym oczekiwaniu, jakby w jego wnętrzu kryło się coś żyjącego, nie mogącego się już doczekać, by wypróbować swą magię na jego ciele. Jay spojrzał na płyn z nieufnością podszytą tęsknotą. Jakaś jego cząstka nieskończenie pragnęła skosztować tego wina – od wielu lat czekała na podobną okazję – a mimo to Jay się wahał z jakichś bliżej niesprecyzowanych względów. Napój wewnątrz kieliszka był ponuro ciemny i upstrzony płatkami jakiejś brunatnej materii, podobnej do rdzy. Jay wyobraził sobie nagle, że kosztuje wina, krztusi się, po czym wije w agonii na terakotowej podłodze. Unosząc kieliszek do ust, zatrzymał się w pół gestu.

Ponownie przyjrzał się płynowi. Ruch, który zdawał się dostrzegać jeszcze chwilę temu – zanikł. Poczuł lekko słodkawy aromat, przypominający lekarstwo – może syrop na kaszel. Znów zaczął się zastanawiać, czemu właściwie przywiózł te butelki. Przecież tak naprawdę nic takiego jak magia nie istniało. To była tylko jedna z wielu bzdur, w które Joe kazał mu wierzyć; jeden z wielu trików starego oszusta. A tymczasem w jego umyśle tkwiło uporczywe przekonanie, że w tym winie coś jednak się kryje. Coś naprawdę specjalnego.

Był tak pogrążony we własnych myślach, że nie usłyszał kroków Kerry wchodzącej do kuchni.

– O, a więc nie pracujesz. – Jej głos był wyrazisty, z lekko irlandzkim akcentem, produkowanym jedynie w takich ilościach, by nikt jej nie posądził o uprzywilejowane pochodzenie. – Wiesz, jeżeli zamierzałeś się urżnąć, to przynajmniej mogłeś pójść ze mną na tę imprezę. Byłaby to dla ciebie cudowna okazja poznania kilku nowych ludzi.