Wydał z siebie senny, chrapliwy śmiech. Sytuacje przedstawione w „Ziemniaczanym Joe” niewiele miały wspólnego z faktycznymi wydarzeniami. Były czystym wymysłem, tęsknym marzeniem, naiwnym odtworzeniem owych magicznych, strasznych miesięcy. Nadawały znaczenie czemuś, co było tego znaczenia całkowicie pozbawione. W powieści Jaya Joe był rubasznym, przyjaznym staruszkiem, wprowadzającym go w dorosłe życie, natomiast Jay stanowił uosobienie swawolnego chłopca, uroczo niewinnego. Podkoloryzował własne dzieciństwo, okres dojrzewania przedstawił jako czarowny czas. W zapomnienie poszły wszystkie te chwile, gdy starszy pan śmiertelnie go nudził, męczył, doprowadzał do wściekłości. W zapomnienie poszły te momenty, które kazały Jayowi wierzyć w szaleństwo Joego. Nie wspomniał też słowem o jego zniknięciu, zdradzie i kłamstwach; wszystko zostało przyklepane, wygłuszone przez nostalgię. Nic dziwnego, że każdy zachwycał się tą powieścią. Ucieleśniała triumf oszustwa, zwycięstwo fanaberii nad rzeczywistością, przedstawiała dzieciństwo, jakie każdy chciałby mieć, ale którego nikt tak naprawdę nigdy nie miał. „Ziemniaczany Joe” to była książka, którą mógłby napisać sam Joe. Stanowiła kwintesencję najgorszego kłamstwa: treści pełnej półprawd, ale zafałszowanej w swej istocie.
– Trzeba ci było wrócić, wiesz? – oznajmił Joe rzeczowym tonem. Rozsiadł się na stole tuż obok maszyny do pisania, trzymając w dłoni kubek z herbatą. Tym razem zamiast koszulki z logo Thin Lizzy miał na sobie T-shirt z trasy koncertowej Pink Floydów promującej płytę „Animals”.
– Czekała wtedy na ciebie, ale żeś się nie pojawił. A ona nie zasługiwała na coś takiego, chłopcze. Nawet piętnastolatek powinien zdawać sobie z tego sprawę.
Jay wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami. Joe robił wrażenie istoty z krwi i kości. Jay przytknął dłoń do czoła, ale było chłodne.
– Joe.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, o co chodzi. To rezultat tego ciągłego rozmyślania o starym przyjacielu, podświadomego pragnienia odnalezienia go w tym miejscu, urzeczywistnienia najżarliwszego pragnienia Joego.
– Nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć, dokąd pojechały, hę?
– Nie.
Czuł się idiotycznie, przemawiając do wytworu własnej wyobraźni, ale jednocześnie ogarniało go szczególne ukojenie. Joe zdawał się słuchać jego słów nadzwyczaj uważnie, z głową lekko przechyloną na jedną stronę, z kubkiem trzymanym miękko w palcach.
– I kto to mówi! Ty, który mnie opuściłeś. Po tym wszystkim, co obiecałeś. Zostawiłeś mnie i nawet nie po wiedziałeś słowa na pożegnanie. – Mimo że był to tylko sen, Jay usłyszał gniew wrzący we własnym głosie. – I te raz to właśnie ty mi mówisz, że ja powinienem był wrócić.
Joe wzruszył ramionami, nieporuszony.
– Ludzie ruszają przed siebie – stwierdził ze spokojem. – By się odnaleźć, by się zatracić – nieważne. Wybrać swoje przeznaczenie. Czyżeż ty nie robisz tego właśnie w tej chwili? Czy nie uciekasz?
– Nie wiem – odparł Jay. – Sam nie wiem, co robię.
– Ta Kerry, i w ogóle – ciągnął Joe, jakby wcale nie słyszał słów Jaya. – Ona była całkiem inna. Nigdy nie wiedziałeś, gdzie twoje szczęście. – Uśmiechnął się szeroko. – Czy wiesz, że ona nosi zielone szkła kontaktowe?
– Co takiego?
– Szkła kontaktowe. Jej oczy tak naprawdę są niebieskie. Tyle czasu, a ty nie miałeś pojęcia.
– To jakiś idiotyzm – wymamrotał Jay. – Poza tym ciebie tutaj wcale nie ma.
– Tutaj? Tutaj? – Joe zwrócił się ku niemu, odsuwając czapkę na tył głowy swoim charakterystycznym gestem, który Jay tak świetnie pamiętał. I do tego szczerzył zęby w znamiennym uśmiechu, pojawiającym się na jego twarzy zawsze wtedy, gdy zmierzał powiedzieć coś bulwersującego.
– A któż to wie, co to znaczy tutaj? Kto ci powiedział, że ty sam jesteś w tym miejscu?
Jay zamknął oczy. Sylwetka Joego zamajaczyła na jego siatkówce niczym ćma bijąca o szybę.
– Zawsze nienawidziłem takich twoich tekstów.
– Jakich?
– Tego całego mistycznego szamaństwa. Joe zaśmiał się pod nosem.
– Filozofia prosto z Orientu, chłopcze. Poznałem ją wśród mnichów w Tybecie, w czasach gdy tak wiele podróżowałem.
– Ty nigdy nie podróżowałeś – żachnął się Jay. – W każdym razie nie dalej niż do autostrady Ml.
I zaraz potem zapadł w sen przy akompaniamencie śmiechu Joego.
26
Pog Hill, lato 1977
W pierwszej połowie lata Joe był w doskonałej formie. Wydawał się dużo młodszy niż kiedykolwiek przedtem – pełen nowych pomysłów i planów. Większość czasu spędzał na swojej działce, chociaż zachowywał teraz większą ostrożność, dlatego na przykład przerwę na herbatę urządzali zawsze w kuchni, wśród krzaczków pomidorów. Gilly zjawiała się na Pog Hill przynajmniej co drugi dzień i wówczas razem z Jayem chadzali na torowisko w poszukiwaniu skarbów, które potem taszczyli w górę nasypu, ku domowi Joego.
Całe obozowisko, jak wyjaśniła Gilly, przeniosło się poza Monckton Town w maju, kiedy to grupa miejscowych dzieciaków zaczęła przysparzać im kłopotów.
– Sukinsyny – rzuciła od niechcenia, zaciągając się papierosem, którego palili na spółkę. – Rozpoczęło się od wyzwisk. Ale to było drobne, nic nieznaczące gówno. Potem zaczęli walić nocami do drzwi, rzucać kamieniami w okna, a jeszcze potem odpalać petardy pod samochodami. W końcu otruli naszego psa i wtedy Maggie zdecydowała, że tego już za wiele.
W tym roku Gilly rozpoczęła naukę w lokalnym gimnazjum. Twierdziła, że z większością ludzi jej stosunki układały się jak najlepiej, z wyjątkiem pewnej grupy dzieciaków. Gilly opowiadała o tym w dość nonszalancki sposób, jednak Jay zdawał sobie sprawę, że dla Maggie przeniesienie samochodu tak daleko musiało stanowić poważny problem.
– Najgorsza z nich, prowodyrka, to dziewucha o imieniu Glenda. Chodzi do mojej szkoły, o klasę wyżej. Już kilka razy się z nią biłam. Nikt inny nie ma odwagi z nią zadzierać z powodu jej brata.
Jay rzucił jej czujne spojrzenie.
– Ty go znasz – oświadczyła Gilly, po raz kolejny głęboko się zaciągając. – To ten wielki sukinsyn z tatuażami.
– Zeth.
– Aha. Przynajmniej on już przestał chodzić do szkoły. Widuję go jedynie od czasu do czasu w Edge, jak strzela do ptaków. – Wzruszyła ramionami. – Chociaż teraz rzadko tam chodzę – dodała nieco rozżalonym tonem. – Naprawdę rzadko. Już nie lubię.