Jay przesunął jedną ze skrzynek. Na ziemię posypały się rozmaite śmieci: przybory do makijażu, puste butelki po lemoniadzie, komiksy. Poobijane radio tranzystorowe i słodycze w szklanym słoiku. Papierowa torba pełna petard i rac. Ze dwa tuziny jednorazowych zapalniczek Bica. Cztery nienapoczęte paczki playersów.
– Zabierz coś – rozkazała Gilly. – Zabierz im coś. Tak czy owak, wszystko to jest kradzione.
Jay podniósł pudełko z wycinkami prasowymi. Raczej bez większego przekonania rozsypał je po klepisku szopy. Potem zrobił to samo z czasopismami.
– Weź fajki – ponaglała Gilly. – I zapalniczki. Damy je Joemu.
Jay spojrzał na nią z zakłopotaniem, ale myśl o tym, że zacznie nim pogardzać, stała się dla niego nie do zniesienia. Wpakował więc do kieszeni papierosy i zapalniczki, a potem, na wyraźne żądanie Gilly, także słodycze i petardy. Podniecony jej entuzjazmem zdarł ze ściany plakat, podeptał płyty gramofonowe i porozbijał słoiki. Mając żywo w pamięci, jak Zeth zniszczył jego radio, zabrał także tranzystor, tłumacząc sobie, że mu się on święcie należy. Potem porozrzucał dookoła przybory do makijażu, zdeptał pod butami szminki do ust i rozbił pudełko z pudrem o ścianę. Gilly przyglądała się temu wszystkiemu i zaśmiewała na całe gardło.
– Szkoda, że nie możemy zobaczyć ich min, jak tu wrócą – wykrztusiła. – Gdybyśmy tylko mogli to zobaczyć.
– Ale nie możemy – przypomniał jej Jay, szybko wypełzając z szopy. – Chodź, zbierajmy się stąd, zanim wrócą.
Złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć za sobą z całych sił w górę ścieżki prowadzącej do popieliska. Teraz nagle wszystko przewracało mu się w żołądku na myśl o tym, co zrobili. Jednak nie było to całkiem niemiłe uczucie i już po chwili oboje wybuchnęli nieokiełzanym śmiechem, jakby w upojeniu, przywierając do siebie, gdy tak się pięli ścieżką.
– Och, jak żałuję, że nie mogę zobaczyć miny Glendy – wyrzuciła z siebie Gilly. – Następnym razem musimy za brać ze sobą aparat fotograficzny, żeby mieć pamiątkę na wieczne czasy.
– Następnym razem? – Ta myśl sprawiła, że śmiech za marł mu na ustach.
– Oczywiście – powiedziała to w najbardziej naturalny sposób. – Wygraliśmy pierwsze starcie. Teraz nie możemy tego tak po prostu zostawić.
Podejrzewał, że w tym momencie powinien jej powiedzieć: „Gilly, na tym już koniec. To zbyt niebezpieczne”. Jednak ją pociągało właśnie to niebezpieczeństwo, a on był zbyt upojony jej podziwem, by wyrazić na głos swoje obawy. To spojrzenie jej oczu…
– Czego się na mnie gapisz? – spytała wojowniczo.
– Wcale się nie gapię.
– Właśnie że się gapisz. Jay uśmiechnął się szeroko.
– Gapię się na wielkiego, olbrzymiego skórka, który przed momentem spadł z tych krzaków na twoje włosy.
– Sukinsyn! – wrzasnęła Gilly, gorączkowo potrząsając głową.
– Poczekaj! Już go mam – oznajmił, wciskając kostki palców w czubek jej głowy.
Gilly silnie kopnęła go w kostkę. A więc wrócili do normalności.
Przynajmniej na chwilę.
29
Lansquenet, marzec 1999
Pierwszą rzeczą, którą Jay zrobił następnego dnia, było udanie się na poszukiwania najbliższego przedsiębiorstwa budowlanego. Dom wymagał rozlicznych napraw i choć część z nich Jay zapewne mógł wykonać sam, większość prac powinien jednak powierzyć odpowiednim fachowcom. Miał szczęście znaleźć taki zakład na miejscu. Był pewien, że ściągnięcie ekipy z Agen kosztowałoby go dużo więcej. Przedsiębiorstwo było całkiem spore i zajmowało znaczny obszar. Na tyłach zgromadzono wiele drewna w sagach. Wzdłuż ścian stały ramy okienne i ościeżnice drzwiowe. Główny warsztat mieścił się w odpowiednio przebudowanym, niskim budynku gospodarskim. Powieszony nad drzwiami szyld głosił: CLAIRMONT – MEUNUISER IEPANNE AUX CONSTRUCTION.
Nieopodal drzwi leżały też fragmenty niedokończonych mebli, elementy ogrodzeń, kawały betonu, kafelki oraz dachówki. Nazwisko głównego majstra brzmiało Georges Clairmont. Był to niski, przysadzisty mężczyzna ze smętnie opadającymi wąsami, w białej koszuli gdzieniegdzie poszarzałej od potu. Mówił z silnym miejscowym akcentem, ale powoli, z namysłem, i to dawało Jayowi czas na zrozumienie jego słów. Okazało się, że w taki czy inny sposób wszyscy w Lansquenet już się dowiedzieli o jego pojawieniu w wiosce. Jay podejrzewał, że to za sprawą Josephine. Robotnicy zatrudnieni przez Clairmonta – czterech mężczyzn w ubabranych farbą kombinezonach i z czapkami naciśniętymi na oczy dla ochrony od słońca – przyglądało mu się z zaciekawieniem, gdy przechodził przez podwórze. Z szybkiej wymiany słów w miejscowym dialekcie zdołał wyłapać słowo Anglishe. Praca, możliwość zarabiania pieniędzy – były ograniczonymi dobrami w wiosce. Każdy chciał uczestniczyć w renowacji Chateau Foudouin. Clairmont zaczął wymachiwać rękami, kiedy cztery pary oczu odprowadzały Jaya w stronę składowiska drewna.
– Do pracy, eh, natychmiast z powrotem do pracy!
Jay pochwycił wzrok jednego z robotników – mężczyzny o rudych włosach podtrzymywanych do tyłu bandaną – i uśmiechnął się szeroko. Rudzielec odpowiedział mu uśmiechem, zasłaniając dłonią połowę twarzy, by skryć jej wyraz przed Clairmontem. Zaraz potem Jay postąpił za majstrem w stronę biura.
Było to duże, przyjemnie chłodne pomieszczenie, przywodzące na myśl hangar. Niewielki stolik ustawiony w pobliżu drzwi służył za biurko – uginał się pod papierami, segregatorami i telefonem z faksem. Tuż obok telefonu stała butelka wina i dwie małe szklaneczki. Clairmont napełnił je trunkiem, po czym jedną z nich wręczył Jayowi.
– Dziękuję.
Wino było ciemnoczerwone, niemal czarne, o niezwykle bogatym bukiecie. Smakowało doskonale i Jay nie omieszkał o tym wspomnieć.
– Takie właśnie być powinno – stwierdził Clairmont. – Jest produktem naszej ziemi. Uprzedni właściciel pańskiej posiadłości, Foudouin, był doskonałym producentem wina. Hodował świetne winogrona na dobrej, żyznej glebie.
– Przypuszczam, że zechce pan przysłać kogoś na oględziny budynku – oznajmił Jay.
Clairmont wzruszył ramionami.
– Dobrze znam ten dom. Ostatni raz byłem tam nie dalej, jak w zeszłym miesiącu. Nawet przygotowałem drobny kosztorys.
Spostrzegł zaskoczenie Jaya i uśmiechnął się szeroko.
– Zabrała się za pracę już w grudniu – oznajmił. – Podmalowała co nieco, otynkowała. Taka była pewna swojej umowy ze starym.
– Marise d’Api?
– A któż by inny? Ale on potem ubił interes ze swoim bratankiem. Stały dochód – sto tysięcy franków rocznie aż do śmierci – za prawa do domu i gruntów. Był już za stary, by pracować. I zbyt uparty, by opuścić swój dom. A nikt inny nie chciał tej posiadłości – tylko ona. W dzisiejszych czasach nie ma już pieniędzy z uprawy ziemi, ale gdy idzie o dom, to hoho! – Clairmont wzruszył wymownie ramio nami. – Tyle że z nią sprawy mają się inaczej. Jest uparta. Miała na oku tę ziemię już od lat. Czekała przyczajona. Niekiedy uszczknęła kęsek tu czy tam. Ale na niewiele jej się to zdało, a? – Clairmont wybuchnął swoim charakterystycznym krótkim, rytmicznym śmiechem. – Powiedziała, że nigdy nie zleci mi żadnych robót. Przywiezie majstra z miasta, a nie będzie nic dłużna nikomu z wioski. Chociaż wiadomo, że większość i tak chciałaby zrobić sama – mówiąc to, potarł kciukiem o środkowy palec w wymownym geście. – Nie ma za wiele oszczędności – wyjaśnił, wychylając do końca wino. – Niczego nie ma za wiele.