– Nie ma co ukrywać, że już czas najwyższy, by Lansquenet zaistniało wreszcie w świadomości ludzi, eh? Moglibyśmy odnieść podobny sukces jak pobliskie Le Pinot, gdybyśmy się tylko odpowiednio zorganizowali.
Caro pokiwała potakująco głową. Jay rozumiał ją o wiele lepiej niż jej męża, którego akcent stawał się coraz dziwniejszy wraz z ilością opróżnionych kieliszków wina. Siedziała naprzeciwko, na poręczy fotela, ze skrzyżowanymi nogami i papierosem w dłoni.
– Jestem pewna, że teraz, gdy Jay przyłączył się do naszej małej społeczności – mówiąc to, uśmiechnęła się szeroko poprzez dym – wszystko nagle ruszy z miejsca. Zmieni się atmosfera. Ludzie zaczną dążyć do rozwoju. Bóg wie, że poświęciłam naszej miejscowości nadzwyczaj wiele pracy – udzielałam się i w kościele, i w teatrze, i w towarzystwie literackim. Jestem pewna, że wkrótce Jay ze chce wygłosić pogadankę dla naszego kółka pisarskiego.
Jay uśmiechnął się niezobowiązująco.
– Jestem pewna, że tak! – wykrzyknęła promiennie Caro, jak gdyby Jay już ją o tym solennie zapewnił. – Uosabiasz to, czego Lansquenet potrzebuje najbardziej: powiew świeżego powietrza. Nie chciałbyś chyba, żeby ludzie pomyśleli sobie, że zatrzymujemy cię tylko dla siebie?
Wybuchnęła śmiechem, a Jessica zawtórowała jej zgłodniałym chichotem. Merle’owie trącili się porozumiewawczo z wyrazem zadowolenia na twarzy. Jay nabrał nagle dziwnego przekonania, że ten cały wystawny obiad był jedynie marginalnym pretekstem do spotkania, na którym – pomimo koktajli z szampana, mrożonego Sauternes i fois gras - to on miał stanowić główne danie wieczoru.
– Ale czemu przyjechałeś właśnie do Lansquenet? – zainteresowała się Jessica, pochylając się w przód i mrużąc swoje podłużne, niebieskie oczy w chmurze papierosowego dymu. – Jestem pewna, że o wiele lepiej czułbyś się w jakiejś większej miejscowości. Może w Agen, a nawet bardziej na południe, w Tuluzie?
Jay potrząsnął głową.
– Jestem zmęczony dużymi miastami – oznajmił. – Tę posiadłość kupiłem pod wpływem impulsu.
– Ach – wykrzyknęła Caro. – Artystyczny temperament!
– Bo zapragnąłem znaleźć się w jakimś cichym miejscu, z dala od miasta.
Clairmont potrząsnął głową.
– Taaak. To rzeczywiście bardzo ciche miejsce – stwierdził. – Dla nas aż nazbyt ciche. Ceny domów i ziemi sięgnęły już dna, tymczasem w Le Pinot, zaledwie czterdzieści kilometrów stąd…
Jego żona wyjaśniła natychmiast, że Le Pinot to wioska nad Garonną, którą upodobali sobie zagraniczni turyści.
– Georges ma stamtąd wiele zleceń, prawda, Georges? Ostatnio pewnej uroczej angielskiej parze zainstalował basen i pomagał w renowacji tego starego domu przy kościele. Och, gdybyśmy tylko my umieli wzbudzić takie za interesowanie naszym Lansquenet.
Turyści. Baseny. Sklepy z pamiątkami. Bary serwujące hamburgery. Całkowity brak entuzjazmu musiał się jasno rysować na twarzy Jaya, ponieważ Caro kuksnęła go figlarnie w bok.
– Widzę, że z naszego monsieur Mackintosha prawdziwy romantyk, Jessico! Kocha osobliwe małe dróżki, winnice i samotne domy na pustkowiu. Jakże to angielskie!
Jay uśmiechnął się i pokiwał głową na znak, że rzeczywiście jego ekscentryczność była tout a fait anglais.
– Ale nasza społeczność, eh, my musimy dążyć do rozwoju. – Clairmont był pijany i bardzo poważny. – Potrzeba nam inwestycji. Pieniędzy. Teraz już nie można wyżyć z uprawy ziemi. Nasi farmerzy w tej chwili z ledwością wiążą koniec z końcem. Obecnie praca jest tylko w miastach. Młodzi stąd uciekają. Pozostają jedynie starzy ludzie i szemrany element: włóczęgi, piednoirs. Ale ludzie nie chcą tego zrozumieć. Musimy iść naprzód lub przepaść z kretesem. Pójść za postępem bądź zginąć.
Caro pokiwała głową.
– Tutaj jednak jest zbyt wiele osób, które nie potrafią patrzeć perspektywicznie – mówiąc to, zmarszczyła brew. – Nie zgadzają się sprzedawać swojej ziemi pod nowe inwestycje, nawet jeżeli nie ulega wątpliwości, że sami z niej nie wyżyją. Kiedy zgodnie z planem urbanizacyjnym mieliśmy budować nowe Intermarche na końcu głównej ulicy, protestowali tak długo, aż inwestycję przeniesiono do Le Pinot. Tymczasem zaledwie dwadzieścia lat temu Le Pinot było dokładnie takie samo jak Lansquenet. Ale teraz…
Le Pinot stanowiło lokalny synonim sukcesu. Wioska złożona z trzystu dusz wybiła się ponad przeciętną dzięki przedsiębiorczej parze z Paryża – małżeństwu, które wykupiło i odnowiło kilka starych posiadłości z przeznaczeniem na domy letniskowe. Dzięki mocnemu funtowi i kilku doskonałym kontaktom w Londynie udało się im sprzedać bądź wynająć te domy bogatym angielskim turystom, i tak powoli ustaliła się pewna tradycja. Lokalna społeczność wkrótce spostrzegła drzemiący w turystyce potencjał. Zaczęli zakładać interesy mające służyć nowemu boomowi. W ten sposób otwarło się parę nowych kawiarni, a wkrótce potem kilka pensjonatów. Nieco później pojawił się cały wachlarz sklepów wyspecjalizowanych w sprzedaży luksusowych dóbr dla tłumu urlopowiczów, oraz restauracja notowana w przewodniku Michelina i niewielki, ale luksusowy hotel z siłownią i krytym basenem. Przeszłość wioski i okolicy została dokładnie przeczesana w poszukiwaniu interesujących wydarzeń, dzięki czemu niczym nie wyróżniający się kościół – na skutek połączenia folkloru z pobożnymi życzeniami – stał się miejscem o szczególnej historycznej wartości. Do tego całkiem niedawno w Le Pinot nakręcono telewizyjną wersję „Clochemerle” i po tym już nie sposób było zatrzymać postęp i rozkwit wioski. Intermarche o krótki spacer od centrum. Klub jeździecki. Letnie luksusowe domy wzdłuż rzeki. I jeszcze teraz, jakby tego wszystkiego było mało, pięć kilometrów od Le Pinot miało powstać Aquadome i ośrodek odnowy biologicznej, które zapewne ściągną kapitał nie tylko z Agen, ale i odleglejszych miejsc.
Caro zdawała się osobiście dotknięta sukcesem Le Pinot.
– Przecież równie dobrze mogłoby to być Lansquenet – jęknęła żałośnie, biorąc w rękę ptifurkę. – Nasza wioska jest tak samo dobra, jak tamta. Nasz kościół jest prawdziwie czternastowieczny. W Les Marauds mamy ruiny najautentyczniejszego rzymskiego akweduktu. Równie dobrze to my mogliśmy odnieść sukces. A tymczasem odwiedzają nas jedynie robotnicy sezonowi i Cyganie zakładający obóz nad rzeką. – Wojowniczo wbiła zęby w ptifurkę.
Jessica przytaknęła jej skinieniem głowy.
– To za sprawą miejscowych. Nie mają żadnych ambicji. Wydaje im się, że mogą żyć dokładnie tak samo, jak ich dziadowie.
Sukces, jaki odniosło Le Pinot – o ile dobrze zrozumiał Jay – spowodował, że produkcja gatunku winogron, od których miejscowość wzięła swoją nazwę, całkowicie zanikła.
– Twoja sąsiadka jest doskonałym przykładem takie go anachronicznego myślenia. – Pod różową szminką usta Caro rozciągnęły się w wąską kreskę. – Uprawia ponad połowę areału stąd aż do Les Marauds, a i tak jej dochód z produkcji wina ledwo wystarcza na podstawową egzystencję. Przez cały rok żyje w tym swoim domu niczym ślimak w skorupie, nigdy nie wymienia z nikim życzliwe go słowa. A to biedne dziecko żyjące wraz z nią w zamknięciu…