W ciągu dnia Clairmont dozorował prace remontowe w domu Jaya. Parter już wyglądał dużo lepiej, a dach był niemal ukończony, jednak Jay świetnie wyczuwał, jak bardzo Georges był rozczarowany jego brakiem ambicji. Clairmontowi marzyły się oranżerie i kryte baseny pływackie, jacuzzi i projektowane przez architektów krajobrazu trawniki. Trzeba jednak przyznać, że wykazał się filozoficznym spokojem, gdy Jay oznajmił mu, że nie zamierza mieszkać w willi jakby żywcem wyjętej z SaintTropez.
– Bof, ce que vous aimez, a ce que je comprends, cest le rustique - oznajmił Jayowi, wzruszając ramionami. I już w tym momencie w jego oczach pojawił się spekulacyjny błysk. Do Jaya dotarło nagle, że jeżeli nie przyjmie sztywnego stanowiska wobec tego człowieka, niemal na pewno zostanie zarzucony niechcianymi przedmiotami – uszczerbionymi fajansami, taboretami do dojenia krów, marnymi podróbkami starych mebli, popękanymi kaflami, deskami do krojenia i siekania oraz mnóstwem innych wiejskich utensyliów; tymi wszystkimi niechcianymi, skazanymi na śmierć rupieciami trzymanymi na strychach – cudownie ocalonymi od ognia przez nagłe zapotrzebowanie na le rustique - które on będzie zmuszony kupić. Powinien powściągnąć Clairmonta natychmiast. Jednak w spojrzeniu Georges’a, w jego ciemnych oczach lśniących ponad opadającymi wąsami było coś wzruszającego – jakaś absurdalna nadzieja, niepozwalająca Jayowi na rozsądne zachowanie.
Wzdychając ciężko, postanowił więc ze spokojem poddać się nieuniknionemu.
W czwartek zobaczył Marise po raz pierwszy od czasu ich nocnego, krótkiego spotkania. Wracał do domu z porannego spaceru z bochenkiem chleba wetkniętym pod ramię. W miejscu gdzie stykały się ich grunty, rósł żywopłot z tarniny, a wzdłuż niego biegła ścieżka. Żywopłot był młody, trzy – najwyżej czteroletni, tak że świeży marcowy odrost w zasadzie nie tworzył jeszcze odpowiednio gęstej zasłony. Stąd też Jay mógł wyraźnie dojrzeć linię dawnego, wyciętego żywopłotu – nierówny rządek karczu nieudolnie pokryty świeżą skibą. Podświadomie oszacował dzielącą żywopłoty odległość. A więc Clairmont miał rację. Przesunęła granicę o mniej więcej pięćdziesiąt stóp. Zapewne wtedy, gdy stary Foudouin po raz pierwszy zapadł na zdrowiu. Jay zaczął uważniej przezierać przez tarninę, lekko zaintrygowany. Różnica pomiędzy jej stroną pola a jego była uderzająca. U niego winorośl, od dawna nieprzycinana, rozrastała się zdziczała, niemal niepuszczająca nowych pędów poza kilkoma brunatnymi pączkami na wąsach. Jej została starannie przycięta, na dwanaście cali od gruntu, w oczekiwaniu na lato. Po stronie Marise nie było ani śladu chwastów; pomiędzy skibami równymi i wyrazistymi biegła aleja wystarczająco szeroka, by zmieścił się tam mały ciągnik. Po stronie Jaya rzędy wpadały jedne na drugie, zaniedbane pędy winorośli wyciągały się i oplątywały między sobą lubieżnie ponad alejkami. Z tej plątaniny wychylały się radośnie czubki starców, mięty i arniki. Gdy Jay spojrzał w głąb posiadłości Marise, dojrzał szczyt jej domu na skraju pola, osłaniany przez rząd topoli. Rosły tam też drzewa owocowe – morze białych kwiatów jabłoni odcinało się wyraźnie od ciemnych gałęzi – i coś, co prawdopodobnie było warzywnikiem. Poza tym zobaczył stos drewna, traktor i jakieś zabudowanie – zapewne nic innego jak osławioną stodołę.
A więc musiała usłyszeć wystrzał z domu. Położyła dziecko do łóżeczka. Wyszła na zewnątrz. Nie spieszyła się. Obraz w jego wyobraźni był tak żywy, że Jay niemal naprawdę widział jej ruchy: wciąganie wielkich butów na wełniane skarpetki, za duża kapota na jej ramionach, a ponieważ działo się to zimą – ziemia zapewne skrzypiała pod jej stopami. Twarz miała pozbawioną wszelkiego wyrazu – pewnie wyglądała tak samo, jak wtedy gdy się spotkali tamtej nocy. Ten widok go prześladował. W owym przebraniu Marise przewinęła się już wiele razy przez karty jego nowej powieści; Jay miał wrażenie, że ją zna, mimo że prawie nie zamienili słowa. Coś w niej jednak szalenie go pociągało, prawdopodobnie ten nimb tajemniczości. Z jakiegoś bliżej niewytłumaczalnego powodu jej widok przywodził mu na myśl Joego. Być może za sprawą tej za dużej kapoty czy męskiego kaszkietu nasuniętego zbyt głęboko na oczy. W każdym razie odniósł takie niepokojące wrażenie, gdy spostrzegł tę na wpół znajomą sylwetkę w nocy, w załomie muru. Oczywiście nic w rysach jej twarzy nie przypominało Joego. Joe nigdy nie umiałby przywołać na swe oblicze takiego pustego, pozbawionego wszelkich emocji wyrazu.
Gdy już miał się ruszyć z miejsca i skierować w stronę domu, pochwycił kątem oka ruch po drugiej stronie żywopłotu – jakaś postać przesuwała się szybko około stu metrów od miejsca, w którym się znajdował. Osłaniany przejrzystą zielenią tarniny dojrzał ją, zanim ona zdołała go zobaczyć. Poranek był ciepły i Marise zrzuciła ciężkie odzienie na rzecz dżinsów i pasiastej, marynarskiej bawełnianej koszulki. Ta zmiana stroju sprawiła, że wyglądała na chłopięco szczupłą. Rude włosy miała nierówno obcięte na wysokości podbródka – Jay domyślił się, że najprawdopodobniej zrobiła to sama. W momencie gdy nie zdawała sobie sprawy, że ktokolwiek na nią patrzy, jej twarz nabrała żywego, niemal zgłodniałego wyrazu. Jay z ledwością zdołał ją rozpoznać.
Ale już po chwili obróciła wzrok w jego stronę i nagle jakby na jej twarz opadła nieprzepuszczająca światła roleta, tak błyskawicznie, że Jay zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem widok Marise sprzed kilku sekund nie był jedynie wytworem jego wyobraźni.
– Madame…
Przez ułamek chwili zawahała się i spojrzała na niego z niemal bezczelną obojętnością. Miała bardzo zielone oczy, zadziwiająco trawiaste w kolorze. W swojej książce nadał im ciemną barwę. Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń ponad żywopłotem.
– Madame d’Api. Nie chciałem pani przestraszyć. Ja tylko…
Ale zanim zdążył dorzucić coś jeszcze, odwróciła się gwałtownie i pospieszyła alejką pomiędzy rzędami winorośli bez jednego spojrzenia wstecz, posuwając się szybko i wdzięcznie w stronę domu.
– Madame d’Api! – zakrzyknął. – Madame! Musiała go usłyszeć, ale zignorowała jego wołania. Jay przez kilka minut przyglądał się jej oddalającym plecom, a potem, wzruszając ramionami, ruszył w stronę swego domu. Przez całą drogę wmawiał sobie, że poczucie rozczarowania, którego niespodziewanie doznał, było całkowicie absurdalne. Bo w zasadzie czemuż ona miałaby mieć ochotę na jakiekolwiek z nim pogawędki? Jay po prostu pozwalał, by ponosiła go własna wyobraźnia. Ostatecznie w ostrym świetle dnia Marise ani trochę nie przypominała chłodnookiej heroiny jego powieści. Postanowił więc przestać o niej myśleć.
Gdy dotarł do domu, zastał czekającego na niego Clairmonta z samochodem pełnym rozmaitości. Georges mrugnął porozumiewawczo, gdy ujrzał Jaya skręcającego za róg domu i odsunął granatowy beret znad oczu.