Выбрать главу

32

Pog Hill, lato 1977

Wspomnienia Jaya z tego ostatniego lata były tak zamazane, jak z poprzednich lat ostre i wyraziste. Złożyło się na to wiele rzeczy – na przykład blade, niespokojne niebo, o dziwnym świetle, które kazało mu mrużyć oczy i przyprawiało o ból głowy. Joe zdawał się dość odległy duchem, a do tego obecność Gilly sprawiała, że nie prowadzili już długich dyskusji, jak poprzedniego roku. No i sama Gilly… Kiedy lipiec przeszedł w sierpień, Gilly wciąż gościła w jego podświadomości. Jay coraz częściej łapał się na rozmyślaniach o niej. Przyjemność przebywania w jej obecności była mącona niepewnością, zazdrością i jeszcze innymi uczuciami, których nie potrafił nazwać. Znajdował się w stanie nieustannego pomieszania. Często ogarniał go niemalże wściekły gniew, choć zupełnie nie wiedział dlaczego. Nieustająco kłócił się z matką, która drażniła go o wiele bardziej niż zazwyczaj – wszystko tego lata drażniło go bardziej – odnosił wrażenie, że ma na wierzchu żywe ciało, które ostro reaguje każdym odkrytym nerwem. Kupił płytę Sex Pistols „Pretty Vacant” i odsłuchiwał ją na cały regulator w swoim pokoju, wywołując tym przerażenie dziadków. Marzył o przekłuciu sobie uszu. Chodził wraz z Gilly do Edge, gdzie toczyli wojny z gangiem Glendy i napełniali worki użytecznymi rupieciami, by je zawlec do domu Joego. Niekiedy pomagali Joemu w pracach na działce, a on opowiadał im wówczas o swoich podróżach, pobycie w Afryce wśród Masajów i wędrówkach po Andach. Jednak wówczas jego opowieści nagle wydały się Jayowi powierzchowne, sztucznie wydumane, jakby tak naprawdę myśli Joego koncentrowały się zupełnie na czym innym. Rytuał ochrony terenu też niespodziewanie uległ drastycznemu skróceniu – zaledwie do paru minut sprowadzających się do zapalenia kadzidełka i rozrzucenia małej saszetki ziół. W owym czasie nie przyszło mu do głowy się nad tym zastanawiać, ale potem nagle wszystko zrozumiał. Joe już wtedy wiedział co i jak. Już wtedy podjął ostateczną decyzję.

Pewnego dnia zabrał Jaya do swojego pokoju i ponownie pokazał mu kredens z nasionami. Od czasu gdy zrobił to po raz ostatni, minął ponad rok. Teraz ponownie pokazał mu tysiące nasion opakowanych w koperty czy zwitki gazet, opatrzonych odpowiednimi napisami, gotowych do wysiania. W półmroku – okna wciąż były zabite deskami – kredens wyglądał na zakurzony, zaniedbany, a opakowania z wyblakłymi nalepkami na skruszałe z powodu wieku.

– Nie wygląda imponująco, hę? – zagaił Joe, przesuwając palcem po zakurzonym blacie kredensu.

Jay pokręcił głową. Pokój pachniał stęchlizną i wilgocią, jak kuchnia, w której rosły pomidory. Joe uśmiechnął się raczej smutno.

– Nigdy nie daj się nabrać na pozory, chłopcze. Każde jedno z tych nasion jest doskonałe. Możesz je wysiać w dowolnej chwili, a wyrośnie z niego piękna roślina. Wystrzeli w górę niczym strzała. Z każdego jednego. – Położył rękę na ramieniu Jaya. – Zapamiętaj me słowa, pozory nic nie znaczą. Liczy się to, co we wnętrzu. Magia zawarta w samej istocie rzeczy.

Ale Jay już go wówczas nie słuchał. Tego lata w zasadzie w ogóle nikogo nie słuchał dość uważnie – był zbyt zajęty własnymi myślami, zbyt pewny, że to, co ma przed sobą, będzie trwać w nieskończoność. I dlatego potraktował tę nostalgiczną dygresję Joego jak kolejne kazanie osoby dorosłej; kiwał niezobowiązująco głową, ale naprawdę czuł się zgrzany i znudzony. Dusił się w zatęchłym powietrzu i tylko marzył o tym, by się stamtąd wydostać.

Dopiero jakiś czas później dotarło do niego, że być może w ten sposób Joe próbował się z nim pożegnać.

33

Lansquenet, marzec 1999

Gdy wszedł do domu, zobaczył, że Joe czeka na niego i krytycznym wzrokiem zerka przez okno na zapuszczony warzywnik.

– Powinieneś coś z tym zrobić, chłopcze – oznajmił Jayowi, gdy ten tylko otworzył drzwi. – Jeśli się zaraz nie zabierzesz za ogród, tego lata już nic z niego nie będzie. Musisz go przekopać i odchwaścić, póki jeszcze czas. Zadbać o jabłonie, i w ogóle. Sprawdzić, czy nie dusi ich jemioła. Jeżeli się nie zatroszczysz o swoje drzewa – jemioła je zabije.

Przez ostatni tydzień Jay niemal przyzwyczaił się do nagłych wizyt starszego pana. W pewien niewytłumaczalny sposób zaczął nawet ich wyczekiwać, wmawiając sobie, że to nieszkodliwe majaki – wynajdując błyskotliwe, postjungowskie wytłumaczenia na ich ciągłe nawroty. Dawny Jay – Jay z 1975 roku – rozkoszowałby się podobnym doświadczeniem. Ale tamten Jay skłonny był wierzyć we wszystko. Chciał we wszystko wierzyć. W byty astralne, kosmitów, zaklęcia, szczególne rytuały, w magię. Niezwykłe objawienia były dla owego Jaya chlebem powszednim. Tamten Jay w nie wierzył – ufał w ich moc. Obecny Jay wiedział swoje.

A mimo to wciąż widywał starszego pana – chociaż już nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Wmawiał sobie, że to częściowo wynik samotności, a częściowo nowej książki – obcego tworu powstającego na kartach „Niezłomnego Corteza”. Proces tworzenia po trosze przypomina stan popadania w szaleństwo – staje się obsesją, i to wcale nie zawsze łagodną i nieszkodliwą. W czasach pisania „Ziemniaczanego Joe” Jay wciąż mówił sam do siebie, nerwowo chodził tam i z powrotem po swoim jednopokojowym mieszkanku w Soho, z kieliszkiem w dłoni, dyskutując zażarcie z samym sobą, z Joem, z Gilly, z Zethem i Glendą, niemal spodziewając się, że ujrzy ich na własne oczy, gdy tylko podniesie znużony wzrok znad klawiatury, z ciężko bolącą głową od radia rozkręconego na cały regulator.

Przez całe tamto lato zachowywał się odrobinę niepoczytalnie. Ale jego obecna książka będzie inna. W pewnym sensie o wiele łatwiejsza do napisania. Wszystkie postaci miał bowiem niemal fizycznie tuż obok siebie. Lekko maszerowały przez strony jego powieści: Clairmont, majster budowlany; Josephine, właścicielka kawiarni; Michel z Marsylii, rudowłosy, skory do uśmiechu. Caro w szalu od Hermesa. Marise. Joe. Marise. Książka w zasadzie nie miała wyraźniej fabuły. W zamian zawierała wiele anegdot luźno powiązanych ze sobą nawzajem: niektóre z nich zostały zaczerpnięte z opowieści Joego i przeniesione na grunt Lansquenet, inne – zasłyszane od Josephine w czasie jej monologów ponad kontuarem w „Cafe des Marauds”, a jeszcze inne – utkane ze strzępów rozmów. Jay lubił myśleć, że w swoim tekście uchwycił szczególną aurę, świetlistość tego miejsca. Może coś z pogodnego, gawędziarskiego stylu Josephine. Jej ploteczki nigdy nie miały złośliwego zabarwienia. Jej dykteryjki były zawsze ciepłe, często bardzo zabawne. Jay zaczął z niecierpliwością wyczekiwać wizyt w kawiarni i odczuwał niejasne rozczarowanie, gdy Josephine była zbyt zajęta, by pogadać. Nagle odkrył, że wędruje do kawiarni co dzień, nawet wtedy, kiedy nie ma nic do załatwienia w wiosce. I wciąż pilnie notuje wszystko w pamięci.