Po upływie mniej więcej trzech tygodni od przyjazdu do Lansquenet, Jay udał się do Agen i wysłał pierwsze 150 stron nowej, wciąż niezatytułowanej powieści do Nicka Horneliego, swojego agenta w Londynie. Nick zajmował się interesami Jonathana Winesapa, jak również pilnował wpływów tantiem z „Ziemniaczanego Joe”. Jay zawsze lubił tego faceta o specyficznym poczuciu humoru, mającego w zwyczaju wysyłać mu najrozmaitsze wycinki prasowe w nadziei zainspirowania jego twórczej weny. Jay nie podał mu swojego adresu, ale poprosił o odpowiedź na poste restante w Agen.
Z wielkim rozczarowaniem zrozumiał w końcu, że Josephine nie będzie z nim rozmawiać na temat Marise. Było też kilkoro innych ludzi, o których wspominała niechętnie: Clairmontowie, Mireille Faizande, Merle’owie. Bardzo rzadko też opowiadała o sobie. Ilekroć próbował ją nakłonić do rozmowy na temat którejkolwiek z tych osób, natychmiast okazywało się, że miała coś nadzwyczaj pilnego do roboty w kuchni. Jay nabierał coraz silniejszego przekonania, że życie wioski skrywa jakieś sekrety, o których ona nie ma ochoty opowiadać.
– Więc jak to jest z moją sąsiadką? Czy ona kiedykolwiek przychodzi do kawiarni?
Josephine natychmiast pochwyciła ścierkę i zaczęła polerować błyszczącą powierzchnię baru.
– Ja jej nie widuję. I prawie nie znam.
– Słyszałem, że nie najlepiej układają się jej stosunki z ludźmi w wiosce.
Wzruszenie ramion.
– Caro Clairmont robi wrażenie osoby, która wie bardzo wiele na jej temat.
Ponowne wzruszenie ramion.
– Caro uważa, że jej powołaniem jest wiedzieć wszystko o wszystkich.
– Jestem tym zaintrygowany. Josephine na to beznamiętnie:
– Przepraszam cię. Mam coś do roboty.
– Przecież musiałaś to i owo słyszeć…
Przez chwilę patrzyła mu w oczy z płonącymi policzkami. Ramiona oplotła ciasno wokół ciała, wpijając kciuki w żebra w obronnym geście.
– Monsieur Jay. Niektórzy ludzie uwielbiają wścibiać nos w nie swoje sprawy. Jeden Pan Bóg wie, jak wiele plotek krążyło kiedyś na mój temat. Pewne osoby uważają, że wolno im sądzić innych.
Jaya poruszyła niespodziewana gwałtowność reakcji Josephine. Ze ściągniętą, wąską twarzą, ni stąd, ni zowąd stała się kimś zupełnie innym. Uderzyła go nagła myśclass="underline" ona najwyraźniej boi się.
Później, tego samego wieczoru, już w domu, Jay wrócił myślami do rozmowy z Josephine. Joe na wpół leżał na swoim miejscu na łóżku, z rękami splecionymi pod głową. Z radia płynęła lekka muzyka. Ale klawisze maszyny wydawały się lodowate i martwe pod palcami. Błyskotliwa nić narracji w końcu się urwała.
– Nic z tego – westchnął Jay i dolał kawy do wciąż nieopróżnionej filiżanki. – To droga donikąd.
Joe przyglądał mu się leniwie spod czapki nasuniętej na oczy.
– Nie zdołam skończyć tej książki. Złapałem blok. Wszystko, co teraz piszę, nie ma żadnego sensu. Utknąłem w martwym punkcie.
Historia, tak wyraziście jawiąca się w jego umyśle jeszcze kilka nocy temu, nagle zatraciła swój wątek. W głowie czuł jedynie pulsującą bezsenność.
– Powinieneś ją poznać – oznajmił Joe. – Zaniechaj słuchania opowieści innych ludzi, osądź ją sam. Tak czy owak, poznaj ją lepiej.
Jay odpowiedział zniecierpliwionym gestem.
– A jak niby miałbym to zrobić? Przecież ona najwyraźniej nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Ani z kimkolwiek innym, gdy już o tym mowa.
Joe wzruszył ramionami.
– Zrobisz, co zechcesz. Ostatecznie, nigdy nie chciało ci się zbytnio wysilać, hę?
– Nieprawda! Kiedyś próbowałem…
– Będziecie mieszkać obok siebie przez dziesięć lat i żadne z was nie odważy się na pierwszy krok.
– To co innego.
– Doprawdy?
Joe podniósł się z łóżka i podszedł do radia. Przez moment manipulował przy pokrętłach, zanim znalazł czysty sygnał. W jakiś niezrozumiały sposób Joe zawsze potrafił wynaleźć stację nadającą stare przeboje, bez względu na to, gdzie się znajdował. Teraz Rod Stewart śpiewał „Tonight’s the Night”.
– Tym razem mógłbyś jednak spróbować.
– Może ja już nie chcę próbować.
– Może i nie chcesz.
Głos Joego nagle stał się bardzo odległy, a kontur jego postaci zaczął blaknąć, tak że teraz Jay był niemal w stanie zobaczyć pobieloną ścianę przeświecająca przez jego ciało. W tym samym momencie radio zacharczało głucho i sygnał zanikł. W jego miejsce pojawił się głuchy szum.
– Joe?
Teraz głos starszego pana był niemal zbyt nikły, by go usłyszeć.
– To na razie.
Zawsze tak mówił, gdy chciał wyrazić dezaprobatę bądź oznajmić, że koniec dyskusji.
– Joe?
Ale Joe już zniknął.
34
Pog Hill, lato 1977
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od śmierci Elvisa. Elvis zmarł gdzieś w połowie sierpnia i matka Jaya wpadła w tak gorączkową żałobę, że w swym bólu wydawała się niemalże szczera i prawdziwa. Być może dlatego, że Elvis i ona byli dokładnie w tym samym wieku. Na Jayu to smutne wydarzenie też wywarło pewne wrażenie, mimo że nie należał do zbyt zagorzałych fanów króla rock and rolla. Niemniej ogarnęło go wszechogarniające poczucie nieuchronności losu, wrażenie, że wszystko się nagle rozpada, pomniejsza niczym rozplątywana cienka nić z grubego motka sznurka. Tego sierpnia w powietrzu wisiał opar śmierci, na obrzeżach chmur niebo nabrało ciemnego kolorytu, a w powietrzu unosił się niezidentyfikowany aromat. Tego lata pojawiło się też o wiele więcej os niż kiedykolwiek przedtem – długich, o wygiętych odwłokach, brązowych, które zdawały się doskonale wyczuwać nadchodzący koniec radosnej egzystencji i wcześniej niż zazwyczaj stały się agresywne. Jaya ukąsiły aż dwanaście razy – pewnego dnia nawet w podniebienie, gdy nieuważnie podniósł butelkę coli do ust (niewiele brakowało, a wylądowałby na pogotowiu). Razem z Gilly spalili siedem gniazd. Tego lata podjęli krucjatę przeciwko osom. W gorące, lepkie od wilgoci popołudnia, gdy owady były ospałe i łagodniejsze niż zwykle, udawali się na eksterminację os. Znajdowali gniazdo, zatykali wlot ścinkami gazet, po czym przytykali zapalniczkę do papieru i wszystko buchało płomieniem. Gdy ogień zaczynał pożerać gniazdo, a dym wdzierał się do wnętrza, osy zaczynały wylatywać na zewnątrz – niektóre z nich płonące niczym niemieckie samoloty wojenne na starych czarnobiałych filmach – i z gorączkowym bzykaniem, niesamowitym, mrożącym krew w żyłach dźwiękiem – rozlatywały się na wszystkie strony, wściekłe i otumanione. Tymczasem Gilly i Jay leżeli przyczajeni w jakiejś pobliskiej kotlince, w bezpiecznej odległości od strefy bezpośredniego zagrożenia, ale na tyle blisko, by bez paniki oglądać rozgrywające się wydarzenia. Oczywiście, wszystkie rozwiązania taktyczne pochodziły od Gilly. W owych chwilach miała zwyczaj przykucać z oczami rozszerzonymi i błyszczącymi z podniecenia, najbliżej jak to tylko możliwe niszczonego gniazda. Nigdy nie użądliła jej żadna osa. Gilly wydawała się na nie równie odporna, jak miodożer na ukąszenia pszczół, i równie dla nich śmiercionośna. Jay był w głębi ducha ciężko przerażony, kucał w zagłębieniu z nisko pochyloną głową i sercem walącym w niszczycielskim podnieceniu. Strach jest jednak uczuciem zaraźliwym, tak że po jakimś czasie udzielał się i Gilly, a wówczas przytulali się do siebie i zaśmiewali z przerażenia i radosnego podniecenia. Pewnego razu, podżegany przez Gilly, Jay podłożył dwa sztuczne ognie pod gniazdo obok kamiennego koryta kanału, po czym zapalił lonty. Gniazdo rozpadło się w drobny mak, ale nie zapaliło, i w ten sposób rozjuszone osy znalazły się wszędzie wokół. Jedna z nich jakimś cudem dostała się pod T-shirt Jaya i zaczęła wściekle żądlić. Miał wrażenie, że został wielokrotnie postrzelony – zaczął wrzeszczeć i tarzać się po ziemi. Ta osa jednak zdawała się nieśmiertelna, miotała się i żądliła nawet wtedy, gdy przyciskał ją swoim ciałem miotanym konwulsjami. W końcu zabili ją, ściągając z Jaya T-shirt i zalewając owada płynnym gazem do zapalniczek. Wówczas Jay naliczył aż dziewięć użądleń.