Nadchodziła jesień. W powietrzu unosił się zapach dymu i spalenizny.
35
Lansquenet, kwiecień 1999
Po raz kolejny zobaczył ją nazajutrz. Gdy kwietniowe dni powoli przechodziły w początek maja, a winorośl zaczęła się rozrastać w górę, Jay od czasu do czasu spostrzegał ją oporządzającą uprawy – opryskującą rośliny środkiem grzybobójczym, sprawdzającą jakość nowych przyrostów, badającą kwaśność gleby. Ona jednak nigdy nie odzywała się do niego słowem. Zdawała się zamknięta pod kloszem wyobcowania, z głową zawsze pochyloną w dół, w stronę ziemi. Jay widział ją w rozmaitych kombinezonach roboczych, w za dużych swetrach, męskich koszulach, dżinsach, wielkich butach, z włosami – tak soczystymi w kolorze – zawsze ascetycznie upchniętymi pod beretem. Pod tą odzieżą nie umiał wyobrazić sobie jej prawdziwych kształtów. Nawet jej dłonie wyglądały jak z satyrycznych kreskówek – zatopione w zbyt wielkich roboczych rękawicach. Jay kilkakrotnie próbował nawiązać z nią rozmowę, jednak bez skutku. Pewnego razu nawet poszedł do jej domu, ale nikt nie odpowiedział na jego stukanie, mimo że był pewien, iż słyszy kogoś krzątającego się za drzwiami.
– Na twoim miejscu nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego – oznajmiła Caro Clairmont, gdy wspomniał jej o tej historii. – Nie chce rozmawiać z nikim z wioski. Doskonale wie, co każdy o niej myśli.
Siedzieli na tarasie „Cafe des Marauds”. Caro nabrała zwyczaju przyłączania się do niego po kościele, w czasie gdy jej mąż kupował ciastka u Poitou. Pomimo okazywanej mu wylewnej przyjacielskości Jay uważał, że Caro ma w sobie coś odpychającego – coś, czego nie potrafił precyzyjnie określić. Być może wynikało to z jej nad wyraz chętnego mówienia źle o bliźnich. Gdy Caro się do niego przysiadała, Josephine zazwyczaj trzymała się z daleka, zaś Narcisse zaczynał jeszcze pilniej studiować swój katalog nasion, chociaż silił się na obojętność. Niemniej Caro była jedną z nielicznych osób w wiosce, które chętnie odpowiadały na jego pytania. A do tego była prawdziwą kopalnią rozmaitych wiadomości.
– Powinieneś porozmawiać z Mireille – poradziła mu pewnego ranka, wsypując przy tym nadzwyczajne ilości cukru do kawy. – Jest jedną z moich najdroższych przyjaciółek. Oczywiście, całkiem inne pokolenie. Ale to, co musiała znosić ze strony tej kobiety! Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. – Zanim pociągnęła pierwszy łyk kawy, starannie starła serwetką pomadkę z ust. – Pewnego dnia będę cię musiała jej przedstawić.
Tak się jednak złożyło, że pośrednictwo Caro okazało się całkiem zbędne. Mireille Faizande we własnej osobie postarała się o spotkanie z Jayem, kompletnie go tym zaskakując. Było ciepło. Kilka dni wcześniej Jay rozpoczął porządki w swoim warzywniku i teraz, gdy już najważniejsze prace remontowe przy domu zostały ukończone, co dzień poświęcał kilka godzin na urzędowanie w ogrodzie. W pewnym sensie miał nadzieję, że fizyczny wysiłek pomoże mu odzyskać inspirację, której potrzebował, by ukończyć książkę. Na gwoździu wbitym w ścianę domu zawiesił tranzystorowe radio nastawione na stację nadającą stare przeboje. Wyniósł też z kuchni do warzywnika kilka butelek piwa, które trzymał w wiadrze z zimną wodą, by się nie zagrzały. Sam nagi do pasa, osłaniając twarz od słońca słomkowym kapeluszem, który znalazł gdzieś wśród domowych rupieci, nie oczekiwał żadnych gości.
A tymczasem gdy usiłował motyką wydobyć z ziemi jakiś uporczywie tkwiący weń korzeń, zobaczył Mireille stojącą w pobliżu. Najwyraźniej czekała, by podniósł wzrok.
– Och, przepraszam – rzekł Jay, prostując kręgosłup. – Nie zauważyłem pani wcześniej.
Była potężną, bezkształtną kobietą, która powinna wyglądać mamuśkowato, ale z jakichś względów wcale tak nie wyglądała. Z wielkimi, przelewającymi się piersiami i biodrami niczym potężne głazy wyglądała bardzo solidnie – jej miękkie pokłady tłuszczu zdawały się skamieniałe w coś o wiele twardszego niż ludzkie ciało. Poniżej szerokiego ronda kapelusza, kąciki jej ust opadały nisko, niczym wykrzywione w ciągłej żałobie.
– Daleko tu od wioski – oznajmiła. – Już nie pamiętałam, jak daleko.
Mówiła z silnym lokalnym akcentem i przez chwilę Jay miał trudności ze zrozumieniem jej słów. Za jego plecami z radia płynęło „Here Comes the Sun”, a ponad ramieniem Mireille widział cień Joego i refleks słońca odbijający od jego łysiny na czubku głowy.
– Madame Faizande…
– Och, proszę, odłóżmy na bok te formalności. Mów mi Mireille, dobrze? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, eh?
– Ależ skąd. Oczywiście, że nie. Właśnie w tej chwili miałem kończyć.
– Ach tak – szybko powiodła wzrokiem po zagospodarowanym do połowy warzywniku. – Nigdy bym nie przy puszczała, że masz ogrodnicze zacięcie.
Jay wybuchnął śmiechem.
– Jestem jedynie amatorem entuzjastą – oświadczył.
– Więc nie zamierzasz zająć się na poważnie winnicą? – Rzuciła tę uwagę ostrym głosem.
Jay pokręcił głową.
– Obawiam się, że to daleko wykracza poza moje możliwości.
– A więc zamierzasz sprzedać ziemię?
– Nie. Nie sądzę. Mireille skinęła głową.
– Myślałam, że może zawarłeś już jakąś umowę. Z tą kobietą. – Jej słowa brzmiały niemal beznamiętnie. Na spódnicy ciemnej sukni jej artretyczne ręce podrygiwały w dziwnym drżeniu.
– Z pani synową?
Mireille ponownie skinęła głową.