Выбрать главу

– My obaj moglibyśmy być kuzynami – powiedział tego pierwszego dnia, gdy się poznali, a Jay mu się przyglądał z zafascynowaniem, siedząc na niewysokim murku. Szatkownica do jarzyn furczała i łomotała, wyrzucając kawałki słodkokwaśnych owoców i warzyw do wiadra stojącego u stóp Joego.

– Koksa i Mackintosh. Oba jabłka, hę? Po mojemu, to niemal czyni z nas rodzinę. – Mówił z jakimś egzotycznym, nieznanym akcentem i zdezorientowany Jay wlepiał w niego wzrok, nie do końca rozumiejąc słowa.

– A więc nie miałeś pojęcia, że się nazywasz jak jabłko, hę? I to jedno z tych lepsiejszych – amerykańskie, czerwone. Smakowite. Sam mam młode drzewko, tam ot – mówiąc to, energicznie szarpnął głową do tyłu, w stronę domu. – Ale nie przyjęło się najlepiej. Po mojemu trzeba mu grubo więcej czasu, by się zadomowiło i poczuło jak u siebie.

Jay wlepiał w niego wzrok pełen nieufnego cynizmu dwunastolatka, wyczulony na najlżejszy odcień kpiny czy szyderstwa.

– Mówi pan tak, jakby drzewa miały uczucia.

– No bo i mają. A pewnie. Jak i wszystko inne, co rośnie. Chłopiec z zafascynowaniem przyglądał się wirującym ostrzom szatkownicy do jarzyn. Lejkowata w kształcie maszyna wyła i wibrowała w rękach Joego, wyrzucając z siebie kawałki białego, różowego, niebieskawego i żółtego miąższu.

– Co pan robi?

– A na co to wygląda?

Stary mężczyzna skinął głową w stronę kartonowego pudła stojącego tuż przy murku, na którym siedział Jay.

– Bądź tak miły i podaj no te bulwy, dobrze?

– Bulwy?

Lekki zniecierpliwiony gest w kierunku pudła:

– Czerwone tubery.

Jay rzucił okiem w dół. Zeskok nie był trudny, do ziemi miał około metra, ale ogród stanowił zamkniętą przestrzeń – z wyjątkiem wąskiego spłachetka niezagospodarowanego gruntu i linii kolejowej za jego plecami – a miejskie wychowanie nauczyło go nieufności wobec obcych. Joe uśmiechnął się szeroko.

– Ja nie gryzę, chłopcze – powiedział łagodnym głosem.

Zezłoszczony, Jay wskoczył do ogrodu.

„Tubery” były podłużne, czerwone i lekko spiczaste z jednego końca. Parę zostało rozciętych, prawdopodobnie w czasie, gdy Joe je wykopywał. Ukazywały różowy miąższ, któremu promienie słońca nadawały tropikalnego wyglądu. Chłopiec zachwiał się lekko pod ciężarem pudła.

– Ostrożnie – krzyknął Joe. – Nie upuść ich. Łatwo się siniaczą.

– Przecież to tylko kartofle.

– Ano kartofle – odparł Joe, nie odrywając wzroku od szatkownicy.

– Wydawało mi się, że nazwał je pan jak jabłka, czy coś w tym stylu.

– Bulwy. Kartofle. Pyry. Ziemniaki. Tubery. Poms de tair.

– Dla mnie nie wyglądają jakoś szczególnie niezwykle. Joe potrząsnął głową, po czym zaczął wtłaczać bulwy do szatkownicy. Wydzielały słodkawy zapach, przypominający woń papai.

– Przywiozłem je z Ameryki Południowej, zaraz po wojnie – oznajmił. – Sam wyhodowałem z nasion tu, w moim ogrodzie. Pięć lat zajęło mi przygotowanie gleby, coby była jak należy. Jeżeli chcesz kartofle do pieczenia, to hodujesz odmianę King Edward. Jeśli na sałatki – to Charlotty lub Jerseye. A gdy lubisz frytki – to najlepsze dla ciebie będą Maris Pipery. Zaś te… – sięgnął dłonią po jedną z bulw, pocierając miłośnie poczerniałą poduszeczką kciuka różowawą skórkę -…one są starsze niż Nowy Jork, tak stare, że nie mają właściwej, angielskiej nazwy. Ja sam nadałem im imię „tubery”. Ich nasiona są cenniejsze od sproszkowanego złota. To nie są „jedynie kartofle”, chłopcze. To drogocenne bryłki zagubionego czasu, kiedy ludzie wciąż jeszcze wierzyli w magię, a połowa świata była tylko białą plamą na mapie. Z czegoś takiego nie robi się frytek. – Ponownie potrząsnął głową, a pod gęstymi, siwymi brwiami jego oczy śmiały się serdecznie i radośnie.

Jay przyglądał mu się podejrzliwie, niepewny, czy ten człowiek jest obłąkany, czy najzwyczajniej w świecie się z niego naigrawa.

– W takim razie co pan z nich robi? – zapytał w końcu. Joe wrzucił ostatnią bulwę do szatkownicy i uśmiechnął się szeroko.

– Wino, chłopcze. Wino.

To było lato 1975 roku. Jay miał prawie trzynaście lat, wąskie oczy, zacięte usta i twarz przypominającą mocno zaciśniętą pięść, skrywającą coś zbyt tajemnego, by nadawało się do ujawnienia. Do niedawna Jay należał do rezydentów szkoły Moorlands w Leeds, ale teraz rozciągało się przed nim osiem dziwacznych, pustych wakacyjnych tygodni – aż do początku następnego semestru. A tymczasem Jay już od razu znienawidził to miejsce – jego ponurą, przymgloną linię horyzontu; niebieskoczarne wzgórza, po których pełzały żółte ładowarki; slumsy, szeregowce należące do kopalni oraz ludzi – mieszkańców Północy o ostrych rysach i płaskim, obcym akcencie. Matka zapewniała go, że wszystko będzie w porządku, że spodoba mu się w Kirby Monckton, że zmiana dobrze mu zrobi. A w tym czasie wszystko się jakoś ułoży. Ale Jay wiedział swoje. Rozwód rodziców rozwarł się nagłą przepaścią pod jego stopami, więc ich nienawidził, nienawidził tego miejsca, do którego go wysłali, nienawidził błyszczącego, pięcioprzerzutkowego roweru doskonałej marki Raleigh dostarczonego tego ranka z okazji jego urodzin – łapówki równie godnej wzgardy, jak towarzysząca jej notatka – „Z najlepszymi życzeniami od Mamy i Taty” – tak fałszywie normalna, jakby świat dookoła nie rozpadał się cicho i niepostrzeżenie w proch. Jego wściekłość była mrożąco zimna, niczym tafla szkła czy lodu, odcinająca go od reszty świata, tłumiąca wszelkie odgłosy, sprawiająca, że ludzie wydawali się jedynie chodzącymi drzewami. Ta wściekłość tkwiła głęboko w jego wnętrzu, kotłowała się, kipiała, z desperacją czekała na jakieś wydarzenie, które dałoby jej ujście.

Nigdy w zasadzie nie byli zżytą rodziną. Aż do tego lata Jay widział swoich dziadków może pięć czy sześć razy, z okazji świąt Bożego Narodzenia albo urodzin. Okazywali mu wówczas sumiennie pełne rezerwy uczucie. Babka była drobna i elegancka, niczym porcelana, którą kochała i którą ozdabiała każdy skrawek powierzchni w swoim domu. Dziadek przypominał wojskowego i bez licencji strzelał do przepiórek na pobliskich wrzosowiskach. Oboje pogardzali związkami zawodowymi, ubolewali nad wzrostem znaczenia klasy robotniczej, pojawieniem się muzyki rockowej, noszeniem przez mężczyzn długich włosów i nad dopuszczeniem kobiet do studiów w Oxfordzie. Jay szybko się zorientował, że jeżeli będzie mył ręce przed każdym posiłkiem i udawał, że słucha wszystkiego, co się do niego mówi, w nagrodę otrzyma nieograniczoną wolność. I właśnie dzięki temu spotkał Joego.

Kirby Monckton to niewielkie miasteczko na Północy, podobne do tysięcy innych. Typowo górnicza osada już wówczas podupadała żałośnie, bowiem dwie z czterech kopalni splajtowały, natomiast pozostałe ledwo wiązały koniec z końcem. Gdy zamykano kopalnie, budowane wokół nich miasteczka obumierały także – straszyły rzędami tanich, kopalnianych szeregowców chylących się ku ruinie, w połowie opustoszałych, z oknami zabitymi deskami oraz ogródkami zarośniętymi chwastami i zasypanymi górami nikomu niepotrzebnych rupieci. Centrum wyglądało nieco lepiej: rząd sklepów, kilka pubów, minimarket, komisariat z zakratowanym oknem. Z jednej strony rzeka, tory kolejowe i stary kanał; z drugiej – pasmo wzgórz ciągnące się aż do podnóża Gór Pennińskich. Tam właśnie znajdowało się Górne Kirby, miejsce gdzie mieszkali dziadkowie Jaya.