Выбрать главу

Ojciec Jaya, Chlebowy Baron, zbił fortunę na bardzo popularnym niskokalorycznym pieczywie. Nigdy jednak nie zarobił na tyle dużo, by tym zrekompensować brak odpowiedniego rodowodu, więc ukrywał własną niepewność za fasadą rubasznej, owianej dymem cygar wesołości. On też kompromitował Jaya – samogłoskami prosto z East Endu i krzykliwymi garniturami. Jay sądził, że sam przynależy do innego gatunku, uważał się za twardszego, bliższego soli narodu. Nie mógł bardziej się mylić.

Było ich trzech. Wyższych i starszych od niego – mieli może po czternaście, a może po piętnaście lat. Szli ścieżką nad kanałem, osobliwym, kołyszącym krokiem; paradowali z wypiętą piersią i dumą podwórzowego koguta, dając w ten sposób do zrozumienia światu, że już dawno temu zawłaszczyli to terytorium. Instynktownie Jay pochwycił swoje radio i przykucnął za drzewem, w cieniu, wzburzony manierą pewnych siebie posiadaczy, z jaką obcy wtoczyli się na pomost. Któryś z nich usiłował wydłubać coś z wody kijem, drugi potarł zapałkę o spodnie, by przypalić papierosa. Jay obserwował ich ostrożnie zza pnia, czując wyraźne mrowienie w krzyżu. W swoich dżinsach, butach do kostek zapinanych na suwak i obciętych T-shirtach wyglądali bardzo groźnie, jak członkowie niebezpiecznego klanu. Należeli do tego samego, szczególnego szczepu, do którego Jay nigdy nie miał prawa wstępu. Jeden z nich – wysoki, pałąkowaty – niósł wiatrówkę przerzuconą niedbale przez zgięcie łokcia. Miał szeroką, gniewną twarz upstrzoną ropnym trądzikiem na brodzie, z oczami przywodzącymi na myśl dwa łożyska kulkowe. Inny – na wpół odwrócony plecami – stał tak, że Jay wyraźnie widział jego tłusty brzuch wyłażący spod przyciętego T-shirtu i szeroką gumę majtek ponad opadającymi dżinsami. Majtki miały wzorek z małych samolocików i z jakichś względów to bardzo rozbawiło Jaya. Zaczął chichotać – z początku cichutko, w zwiniętą pięść – by jednak w końcu wybuchnąć niepohamowaną salwą śmiechu.

Samoloty obróciły się gwałtownie, z zaskoczenia rozdziawiając usta. Przez moment obaj mierzyli się wzrokiem. Potem obcy pochwycił gwałtownie Jaya za przód koszuli.

– Cóżeż ty, kurwa mać, robisz tutej, eh?

Dwaj pozostali przyglądali się tej scenie z pełnym wrogości zaciekawieniem. Trzeci chłopak – pająkowaty wyrostek z wymyślnymi baczkami – postąpił krok naprzód i dźgnął Jaya boleśnie w pierś kłykciem wskazującego palca.

– Żeś był o cóś pytany, knypie.

Ich język brzmiał zupełnie obco, niemalże niezrozumiale – do Jaya docierał jedynie groteskowy bulgot samogłosek, więc znów poczuł rozbawienie, i z ledwością powstrzymywał się, by ponownie nie wybuchnąć śmiechem.

– Widno mi, żeś nie tylko kiep, ale i niemota, eh? – zdenerwowały się Baczki.

– Przepraszam – wykrztusił wreszcie z siebie Jay, usiłując się uwolnić z uchwytu. – Ale zjawiliście się tak nie spodziewanie. Nie miałem zamiaru was przestraszyć.

Wszyscy trzej wlepili w niego wzrok z jeszcze większą intensywnością. Ich oczy były tak samo pozbawione koloru, jak tutejsze niebo o przedziwnym bezbarwnym odcieniu szarości. Najwyższy z nich pogłaskał wymownie lufę swej wiatrówki. Jego twarz wyrażała zaciekawienie i niemal rozbawienie. Jay zauważył, że ten chłopak ma na wierzchu dłoni wytatuowane litery – każda z nich tkwiła tuż nad kłykciami palców. Układały się w imię, czy może ksywkę: ZETH. Jay od razu się zorientował, że nie była to profesjonalna robota. Wyrostek zrobił to sam, za pomocą cyrkla i atramentu. Wyobraźnia podsunęła Jayowi nagle przed oczy widok tego chłopaka w chwili, gdy się tatuował – z upartym grymasem satysfakcji na twarzy, pewnego słonecznego popołudnia, w czasie lekcji angielskiego czy matematyki, na oczach nauczyciela udającego, że nic nie widzi, mimo że Zeth nie czynił żadnych wysiłków, by się kryć ze swoją pracą. Tak jednak było nauczycielowi wygodniej. I pewnie też bezpieczniej.

– Przestraszyć? Nas? – łożyska kulkowe w głowie Zetha wywróciły się do góry w fałszywym geście rozbawienia.

Baczki zachichotały kpiąco.

– Kiepa masz, koleś? – Zeth nadal mówił lekko rozbawionym tonem, jednak Samoloty wciąż nie wypuszczały z garści koszuli Jaya.

– Papierosa? – Zaczął nerwowo szukać po kieszeniach, niezdarnie grzebać gdzie się da, chcąc jak najszybciej uciec z tego miejsca. W końcu wyciągnął paczkę playersów. – Jasne. Poczęstuj się.

Zeth wyjął dwa papierosy, po czym podał paczkę Baczkom, a jeszcze potem Samolotom.

– Wiecie co, zatrzymajcie je sobie – rzucił Jay, czując lekki zawrót głowy.

– Ognia masz?

Pogmerał w kieszeni dżinsów i wyjął zapałki.

– Je też sobie weźcie.

Zapalając papierosa, Samoloty przymrużyły oko i posłały w stronę Jaya fałszywie przypochlebne, a jednocześnie taksujące spojrzenie. Pozostali dwaj podeszli bliżej.

– A szmal masz, i w ogóle? – spytał Zeth uprzejmym to nem. Samoloty zaczęły sprawnie przeszukiwać kieszenie Jaya.

Teraz już było za późno, żeby się wyrwać. Minutę wcześniej mógł jeszcze zadziałać z zaskoczenia, dać nura pomiędzy nich, wbiec na pomost, a potem na tory kolejowe. Ale teraz było już za późno. Zdążyli wyczuć jego strach. Niecierpliwe dłonie przeszukiwały kieszenie Jaya delikatnymi, zachłannymi ruchami palców. Guma do żucia, kilka cukierków, parę drobnych monet – cała zawartość jego kieszeni wytoczyła się prosto w ich nastawione garści.

– Hej, zostawcie mnie w spokoju, dobra! Te rzeczy są moje!

Ale głos mu drżał. Próbował wmówić sobie, że to nieistotne, że spokojnie może im pozwolić, by sobie zatrzymali to wszystko – większość z rzeczy, które znaleźli, była przecież zupełnie bezwartościowa – a mimo to nie przestawało go nękać nienawistne, tępe poczucie bezradności i palącego wstydu.

I wtedy Zeth podniósł z ziemi radio.

– Niezgorsze – oznajmił.

Jay zupełnie zapomniał o radiu; gdy leżało w wysokiej trawie, w cieniu drzew, było niemal zupełnie niezauważalne. Błysk światła, przypadkowy refleks chromu, czy po prostu pech sprawił, że Zeth jednak je dojrzał, schylił się i uniósł w górę.

– To moje radio – wymamrotał Jay niemal niedosłyszalnie. Wydawało mu się, że ma w ustach ostre igły. Zeth spojrzał na niego i uśmiechnął się szeroko.