Pół godziny później wracałem przez taras widokowy. Z jednego z wiklinowych foteli, odwróconych tyłem, powiewała liliowa wstążka. Stromą ścieżką zszedłem ze skalnego cypla na taras, skąd rzeczy obserwować można pod innym kątem widzenia. Zgodnie z moim oczekiwaniem, w koszu, całkowicie pod osłoną wikliny, siedziała panna Zwida, w białym słomkowym kapeluszu, z otwartym szkicownikiem na kolanach: rysowała z natury muszlę. Jej widok mnie nie ucieszył, nieprzychylne znaki dzisiejszego ranka odradzały mi nawiązanie rozmowy. Już od dwudziestu dni spotykam ją samą podczas moich spacerów po skałach i po wydmach i niczego tak nie pragnę, jak do niej przemówić, z takim właśnie zamiarem wychodzę każdego ranka z pensjonatu, lecz każdego ranka coś mnie od tego odwodzi.
Panna Zwida zatrzymała się w hotelu „Pod Ukwiałem”. Poszedłem zapytać portiera o jej nazwisko, może się o tym dowiedziała, w tym sezonie w Petkwo letników jest niewielu, ponadto młode osoby policzyć można na palcach jednej ręki. Spotykając mnie tak często, ona być może spodziewa się, że któregoś dnia ją pozdrowię. Powodów, które stoją na przeszkodzie naszemu spotkaniu, jest kilka. Po pierwsze panna Zwida zbiera i rysuje muszle. Miałem kiedyś piękną kolekcję muszli, wiele lat temu, w okresie dorastania, lecz potem zaniedbałem ją i zapomniałem wszystko: zasady klasyfikacji, podział morfologiczny, strefy występowania. Rozmowa z panną Zwidą nieuchronnie sprowokowałaby mnie do mówienia o muszlach, a ja nie potrafię wybrać właściwej postawy: czy mam udawać całkowity brak rozeznania, czy też mam się odwołać do dawnej wiedzy, obecnie zarzuconej. Myśl o muszlach zmusza mnie do ponownego rozpatrzenia mojego stosunku do życia, do rozpatrzenia mojej przeszłości, na którą złożyły się rzeczy nie doprowadzone do końca i częściowo wymazane z pamięci. Stąd bierze się to poczucie skrępowania, które zawsze skłania mnie do ucieczki.
Do tego należy jeszcze dorzucić fakt, że pilność, z jaką ta dziewczyna oddaje się rysowaniu muszli, wskazuje na dążenie do doskonałości jako do formy, którą świat może, a zatem powinien osiągnąć. Ja, przeciwnie, od dłuższego czasu jestem przekonany, że doskonałość objawia się tylko mimochodem i przypadkiem, nie zasługuje zatem na jakiekolwiek zainteresowanie, gdyż prawdziwa natura rzeczy ujawnia się tylko w rozkładzie. Nawiązując rozmowę z panną Zwidą musiałbym wyrazić uznanie dla jej rysunków – rysunków na najwyższym zresztą poziomie, sądząc z tego, co mogłem dojrzeć – a zatem przynajmniej w pierwszej chwili musiałbym udawać, że przystaję na estetyczno-moralne wzorce przeze mnie odrzucone, albo też od razu byłbym zmuszony wyrazić mój sposób odczuwania, ryzykując, że ją tym urażę.
Trzecia przeszkodą jest mój stan zdrowia, bo jakkolwiek uległ on znacznej poprawie dzięki przepisanej mi przez lekarzy nadmorskiej kuracji, ogranicza jednak moje szanse wychodzenia i spotykania innych ludzi. Miewam jeszcze nawroty choroby, a ponadto cierpię na dokuczliwą egzemę, co niweczy wszelkie moje plany podjęcia życia towarzyskiego.
Od czasu do czasu zamieniam słowo z meteorologiem panem Kaudererem, kiedy spotykam go przy obserwatorium. Pan Kauderer przychodzi tu zawsze w południe, aby przenieść pomiary. To człowiek wysoki, chudy o ciemnej twarzy, z wyglądu przypomina trochę Indianina. Pojawia się na rowerze, ze wzrokiem nieruchomym, utkwionym przed siebie, tak jakby utrzymanie równowagi na siodełku wymagało od niego całkowitego skupienia. Opiera rower o wiatę, rozpina zawieszoną na ramie torbę, wyjmuje z niej zeszyt i spisuje odmierzane pomiary jedne ołówkiem, inne dużym wiecznym piórem, ani na chwilę nie osłabiając przy tym natężenia uwagi. Pod długim płaszczem nosi pumpy, wszystkie części ubrania są szare bądź w czarno-białą pepitkę, nawet czapka daszkiem. Dopiero po zakończeniu tych czynności postrzega, że go obserwuję, i pozdrawia mnie uprzejmie. Zdałem sobie sprawę, że obecność pana Kauderera jest dla mnie ważna. Sam fakt, że ktoś wykazuje jeszcze tyle sumiennego i metodycznego skupienia – chociaż dobrze wiem. że wszystko jest daremne – działa na mnie uspokajająco, być może stwarza pewną przeciwwagę dla mojego nieokreślonego sposobu życia, który pomimo wniosków, do jakich doszedłem, napawa mnie poczuciem winy. Dlatego też przystaję, chcę przyjrzeć się meteorologowi, a nawet z nim porozmawiać, chociaż to nie sam temat rozmowy mnie interesuje. Pan Kauderer rozprawia oczywiście o pogodzie, posługuje się szczegółową, specjalistyczną terminologią, mówi o wpływie skoków ciśnienia na zdrowie, a także o niepewnych czasach, w jakich żyjemy, przytacza przykłady z miejscowego życia lub z kroniki gazetowej. W takich chwilach ujawnia charakter mniej zamknięty, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka, a nawet wykazuje skłonność do podniecenia i gadatliwości, zwłaszcza wówczas, kiedy gani sposób postępowania i myślenia właściwy większości ludzi, gdyż jest to człowiek o usposobieniu malkontenta.
Dzisiaj pan Kauderer powiedział, że mając w planie kilkudniową nieobecność, powinien znaleźć kogoś, kto by go zastąpił w przenoszeniu pomiarów, lecz nie zna nikogo, komu mógłby zaufać. Tak rozprawiając zapytał, czy nie interesuje mnie odczytywanie pomiarów przyrządów meteorologicznych, bo może mnie tego nauczyć. Nie odpowiedziałem tak ani nie, a przynajmniej nie zamierzałem udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi, ale oto znalazłem się u jego boku na rusztowaniu, on zaś wyjaśniał mi, jak mierzyć najwyższą i najniższą temperaturę, stan ciśnienia, ilość opadów, szybkość wiatrów. Krótko mówiąc, zanim zdołałem się połapać, powierzył mi zastępstwo na najbliższe dni, począwszy od jutra w południe. Jakkolwiek moja zgoda została nieco wymuszona, nie dano mi bowiem czasu do namysłu ani do uświadomienia sobie, że nie mogę zadecydować tak od razu, zajęcie to nie jest mi niemiłe.
Wtorek. Dzisiaj rano po raz pierwszy rozmawiałem z panną Zwidą. Obowiązek przenoszenia pomiarów meteorologicznych w pewnej mierze pomógł mi przezwyciężyć własne wątpliwości. W tym sensie, że po raz pierwszy podczas pobytu w Petkwo miałem wcześnie zaciągnięte zobowiązanie, którego nie mogłem nie wypełnić. Toteż niezależnie od tego, jak potoczyłaby się nasza rozmowa, za kwadrans dwunasta musiałbym powiedzieć: „Ach, byłbym zapomniał, muszę śpieszyć do obserwatorium, bo zbliża się godzina przenoszenia pomiarów.” Po czym pożegnałbym się ze ściśniętym sercem, a może z ulgą, w każdym razie z poczuciem pewności, że nie mogłem postąpić inaczej. Sądzę, że jeszcze wczoraj, kiedy pan Kauderer składał mi tę propozycję, zrozumiałem mgliście, iż ta powinność ośmieli mnie do nawiązania rozmowy z panną Zwidą, lecz rzecz wydaje mi się jasna dopiero teraz, jeśli w ogóle jest jasna.
Panna Zwida rysowała morskiego jeża. Siedziała na molo, na składanym taborecie. Jeż leżał na skale, odwrócony i otwarty. Chował kolce, daremnie usiłując powrócić do swej naturalnej pozycji. Rysunek dziewczyny przedstawiał studium wilgotnego ciała mięczaka, jego skurcze i rozkurczę uchwycone w światłocieniu, gęsto zakreskowane dokoła. Słowa, które miałem w pogotowiu, o formie muszli jako zwodniczej harmonii, jako powłoce skrywającej prawdziwą istotę natury, nie brzmiałyby już właściwie. Zarówno widok jeża, jak i rysunek sprawiały wrażenie nieprzyjemne i okrutne niczym wystawione na widok trzewia. Nawiązałem rozmowę, mówiąc, że nie ma nic równie trudnego do rysowania jak jeże, bo ani kolczasta powłoka, widziana z góry, ani odwrócony mięczak – pomimo swej budowy o promienistej symetrii – nie rozkładają wyraźnych akcentów, tak pomocnych w przedstawieniu linearnym.