Odparła, że zależy jej na tym rysunku, bo jest to obraz, który powraca w jej snach i chciałaby się od niego uwolnić. Żegnając się, zapytałem, czy możemy się zobaczyć jutro rano w tym samym miejscu. Powiedziała, że na jutro ma inne plany, lecz pojutrze znowu wyjdzie ze szkicownikiem i z łatwością ją spotkam.
Kiedy sprawdzałem barometry, do wiaty zbliżyli się dwaj mężczyźni. Nigdy przedtem ich nie widziałem: obaj ubrani na czarno, w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Spytali, czy jest pan Kauderer, dokąd wyjechał, a skoro nie znam jego adresu, to kiedy wróci.
Odpowiedziałem, że nie wiem, i spytałem, kim oni są i dlaczego o to pytają. – Nic takiego, to nieważne – odparli oddalając się.
Środa. Poszedłem do hotelu zanieść bukiet fiołków dla panny Zwidy. Portier powiedział mi, że wyszła. Krążyłem długo, mając nadzieję, że może przypadkiem ją spotkam. Na placu przed fortecą stali w kolejce krewni więźniów, dzisiaj w więzieniu jest dzień odwiedzin. Pośród kobiecin w chustkach i płaczących dzieci dojrzałem pannę Zwidę. Czarna woalka skrywała jej twarz pod szerokim rondem kapelusza, lecz zdradzała ją postawa; stała z podniesioną głową, z szyją dumnie wyprostowaną.
W rogu placu, jakby nadzorując kolejkę do bramy więzienia, stali dwaj mężczyźni w czerni, ci sami, którzy wypytywali mnie wczoraj w obserwatorium.
Jeż, woalka, dwaj nieznajomi: kolor czerni nadal ukazuje mi się w takich okolicznościach, że zwraca na siebie moją uwagę. Są to przesłania, które tłumaczę sobie jako wezwania nocy. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu staram się ograniczyć obecność ciemności w moim życiu. Wydany przez lekarzy zakaz wychodzenia po zachodzie słońca od miesiąca więzi mnie w granicach dziennego świata. Lecz to nie wszystko: w świetle dziennym, w tej jasności rozlanej, bladej i niemal pozbawionej cienia, dostrzegam mrok bardziej nieprzenikniony od mroku nocy.
Środa wieczorem. Każdego wieczoru pierwsze godziny po zapadnięciu zmroku spędzam na pisaniu tych stronic, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek je kiedyś przeczyta. Szklana kula w pokoju w pensjonacie „Kudgiwa” oświetla strumień mojego pisma, może nazbyt nerwowego, by przyszły czytelnik zdołał je odcyfrować. Może ten dziennik ujrzy ponownie światło wiele, wiele lat po mojej śmierci, kiedy nasz język ulegnie kto wie jakim przemianom, a niektóre słowa i zwroty płynnie przeze mnie używane wyjdą z obiegu i zabrzmią niezbyt zrozumiale. W każdym razie ten, kto odnajdzie mój dziennik zdobędzie nade mną przewagę; na podstawie języka pisanego zawsze można odtworzyć leksykę i gramatykę, wyodrębnić zdania, przełożyć je lub sparafrazować w innym języku, podczas gdy ja z szeregu rzeczy, jakie każdego dnia mi się przydarzają, staram się wyczytać zamiary świata wobec mnie i poruszam się po omacku wiedząc, że nie istnieje żaden słownik, który zawarłby w słowach brzemię mrocznych aluzji czających się w rzeczach. Chciałbym, aby owo pulsowanie przeczuć i wątpliwości wydało się mojemu czytelnikowi nie przypadkową przeszkodą w zrozumieniu tego, co ja piszę, lecz istotą tego zapisu; a jeśli bieg moich myśli wyda się niejasny temu, kto będzie się starał za nimi podążać, bo nawyki myślowe ulegną całkowitej przemianie, zależy mi na tym, aby pojął on istotę moich wysiłków, albowiem staram się odczytać spomiędzy linijek rzeczy wymykając się sens tego, co mnie czeka.
Czwartek. – Dzięki specjalnej przepustce od dyrekcji – wyjaśniła mi panna Zwida – mogę wchodzić do więzienia w dni odwiedzin i siadać przy stole w rozmównicy z blokiem rysunkowym i węglem. Surowość ludzkiego oblicza dostarcza interesujących tematów do studium z natury.
Nie postawiłem jej żadnego pytania, lecz ona spostrzegła, że widziałem ją wczoraj na placu, i uznała za stosowne usprawiedliwić swoją obecność w takim miejscu. Byłbym wolał, aby nic nie mówiła, bo rysunki przedstawiające ludzkie postacie nie wzbudzają we mnie żadnego zaciekawienia, toteż gdyby mi je pokazała, nie umiałbym wyrazić żadnej opinii, do czego zresztą nie doszło. Pomyślałem, że może te rysunki przechowuje w specjalnej teczce, którą pozostawia za każdym razem w biurze więzienia, bo wczoraj – pamiętam dobrze – nie miała przy sobie nierozłącznego albumu w oprawie ani piórnika na ołówki.
– Gdybym umiał rysować, poświęciłbym się wyłącznie studiom nad formą przedmiotów nieożywionych – powiedziałem z pewną stanowczością, gdyż chciałem zmienić temat rozmowy, a także dlatego, że wrodzona skłonność nakazuje mi rozpoznawać własne stany ducha w niemym cierpieniu rzeczy.
Panna Zwida natychmiast przyznała mi rację: przedmiotem, który narysowałaby najchętniej, powiedziała, jest jedna z tych niewielkich kotwiczek o czterech zębach, zwanych „kotami”, jakich używają kutry rybackie. Pokazała mi parę takich kotwic, kiedy mijaliśmy barki przycumowane do mola, i wyjaśniła, na czym polega trudność narysowania czterech haków pod różnymi kątami i z rozmaitych perspektyw. Pojąłem, że przedmiot ten zawiera w sobie przesłanie, które muszę rozszyfrować; kotwica to przestroga, bym znieruchomiał, zaczepił się, zarzucił hak, bym nie kołysał się dłużej na powierzchni, unoszony przez fale. Lecz taka interpretacja nie rozwiewa wątpliwości, bo równie dobrze kotwica może oznaczać zaproszenie do odbicia od brzegu, do wypłynięcia na pełne morze. Sam kształt „kota” – cztery obnażone zęby, cztery żelazne ramiona zniszczone od ocierania się o głębinowe skały – ostrzega mnie, że żadna z obu decyzji nie zapadnie bez wewnętrznego rozdarcia, bez cierpienia. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że nie chodziło o ciężką kotwicę, którą zarzuca się na pełnym morzu, lecz o poręczną kotwiczkę, a zatem nie żądano ode mnie rezygnacji ze stanu zawieszenia właściwego młodości, lecz tylko chwilowego postoju, namysłu, zbadania mrocznych głębi własnego „ja”.
– Aby bez trudu narysować ten przedmiot z każdej perspektywy – powiedziała Zwida – musiałabym mieć u siebie jeden taki egzemplarz i oswoić się z nim. Czy sądzi pan, że mogłabym to kupić u jakiegoś rybaka?
– Można zapytać – odparłem.
– A może pan spróbowałby to nabyć? Sama się nie ośmielę, bo dziewczyna z miasta, która wypytuje o surowe rybackie narzędzie, z pewnością wzbudziłaby zdziwienie.
Ujrzałem siebie w chwili, gdy wręczam jej żelaznego „kota”, jakby to był bukiet kwiatów. W niestosowności tego obrazu czaiło się coś rażącego i złowrogiego. Niewątpliwie krył się w tym pewien sens, który mi umykał, i obiecując sobie, że rozpatrzę rzecz w spokoju, odpowiedziałem twierdząco.
– Wolałabym, żeby do kotwicy była przymocowana lina – uściśliła Zwida. – Całymi godzinami mogę rysować zwoje lin i mnie to nie męczy. Dlatego proszę wziąć bardzo długą linę, może mieć dziesięć, a nawet dwanaście metrów.
Czwartek wieczorem. Lekarze pozwolili mi na umiarkowane spożywanie napojów alkoholowych. Dla uczczenia tej nowiny wszedłem o zachodzie słońca do gospody „Pod Gwiazdą Szwecji”, by zamówić szklaneczkę gorącego rumu. Przy barze stali rybacy, celnicy, ludzie pracy. W ogólnym gwarze rozmów wybijał się głos starego człowieka w mundurze więziennego strażnika, który bajał w odurzeniu: – W każdą środę wyperfumowana dama daje mi sto koron w banknocie, abym zostawił ją sam na sam z więźniem. A już w czwartek sto koron rozpływa się w morzu piwa. A kiedy kończy się pora odwiedzin, dama wychodzi ze smrodem więzienia na swych wytwornych sukniach, a więzień wraca do celi z wonią damy na swym więziennym ubraniu. A mnie pozostaje zapach piwa. Życie nie jest niczym innym jak wymianą zapachów.
– I życie, i śmierć, można powiedzieć – wtrącił inny pijak, który z zawodu był, jak się od razu zorientowałem, grabarzem. – Zapach piwa pomaga mi zabić trupi zapach. I tylko trupi zapach zabije na tobie zapach piwa, jak u wszystkich piwoszy, którym przychodzi mi kopać grób.