Выбрать главу

Dialog ten uznałem za przestrogę, bym miał się na baczności: świat rozpada się i usiłuje wciągnąć mnie w proces ogólnego gnicia.

Piątek. Rybak zrobił się nagle nieufny: – A po co to panu? Co pan zrobi z czterozębną kotwicą? Niedyskretne pytania, musiałbym odpowiedzieć: „To się przyda do narysowania”, lecz znam niechęć panny Zwidy do pokazywania swoich prac w środowisku, które nie potrafi ich docenić. Jeśli zaś chodzi o mnie, właściwa odpowiedź powinna brzmieć: „To się przyda do rozmyślań”, i wyobraźmy sobie, co on by z tego zrozumiał.

– To moja sprawa – odparłem. Z początku rozmawialiśmy przyjaźnie, zawarliśmy przecież znajomość poprzedniego wieczora w gospodzie, lecz niespodziewanie nasza rozmowa stalą się szorstka.

– Niech pan idzie do sklepu ze sprzętem żeglarskim – uciął krótko rybak. – Ja nie sprzedaję swoich rzeczy.

Z kupcem przydarzyło mi się to samo; zaledwie zwróciłem się z pytaniem, twarz mu pociemniała. – Obcym nie możemy sprzedawać takich rzeczy – powiedział. – Nie chcemy mieć do czynienia z policją. I jeszcze ta dwunastometrowa lina… Nie żebym pana podejrzewał, ale już niejeden raz ktoś zarzucał „kota” na kraty fortecy, aby pomóc w ucieczce więźniowi…

„Ucieczka” jest jednym z tych słów, które natychmiast zaprzątają moją myśl, nie dają mi chwili wytchnienia. Poszukiwanie kotwicy, do czego się zobowiązałem, zdaje mi się wskazywać drogę ucieczki, może też wskazuje sposobność przemiany, zmartwychwstania. Z dreszczem grozy odrzucam myśl, że więzieniem jest moje śmiertelne ciało, a czekającą mnie ucieczką jest oderwanie się odeń duszy, co da początek życiu pozaziemskiemu.

Sobota. Była to moja pierwsza nocna wyprawa od wielu miesięcy, co napawało mnie niemałym lękiem, zwłaszcza z uwagi na moją skłonność do przeziębienia. Toteż przed wyjściem włożyłem kominiarkę, na to wełnianą czapkę i jeszcze filcowy kapelusz. Tak okutany, z jednym szalikiem owiniętym wokół szyi, a drugim wokół lędźwi, do tego ubrany w trzy kurtki: wełnianą, puchową i skórzaną, w wysokich ocieplanych butach, mogłem odzyskać poczucie pewnego bezpieczeństwa. Noc, jak mogłem potem stwierdzić, była pogodna i spokojna. Lecz nadal nie rozumiałem, dlaczego pan Kauderer wyznaczył mi spotkanie na cmentarzu, w środku nocy, za pośrednictwem zagadkowego listu, który doręczono mi w wielkiej tajemnicy. Skoro wrócił, to dlaczego nie możemy się spotkać tak jak zawsze? A jeśli nie wrócił, to kogo dane mi będzie ujrzeć na cmentarzu?

Furtkę otworzył mi grabarz, którego poznałem już w gospodzie „Pod Gwiazdą Szwecji”. – Szukam pana Kauderera – powiedziałem.

Odparł: – Pana Kauderera tu nie ma. Ponieważ jednak cmentarz jest domem tych, których nie ma, proszę wejść.

Szedłem pomiędzy nagrobkami, kiedy musnął mnie szybki i szeleszczący cień. Cień zahamował i zszedł z siodełka: – Pan Kauderer? – wykrzyknąłem zdumiony, że on krąży pośród grobów na rowerze ze zgaszoną latarką.

– Psst! – uciszył mnie. – Popełnił pan poważną nieostrożność. Kiedy powierzałem panu obserwatorium nie przypuszczałem, że skompromituje się pan jakąś próbą ucieczki. Musi pan wiedzieć, że jesteśmy przeciwni pojedynczym ucieczkom. To kwestia czasu. Opracowaliśmy bardziej ogólny plan postępowania, obliczony na dłuższy termin.

Słysząc, jak mówi „my” i zakreśla przy tym ręką szeroki łuk, pomyślałem, że przemawia w imieniu zmarłych. Oto zmarli – pan Kauderer najwyraźniej jest ich rzecznikiem – oznajmiają mi, że jeszcze nie chcą przyjąć mnie do swego grona. Doznałem niewątpliwej ulgi.

– Również z pana winy będę musiał przedłużyć moją nieobecność – dodał. – Jutro lub pojutrze otrzyma pan wezwanie na policję, komisarz przesłucha pana w sprawie czterozębnej kotwicy. Niech pan uważa, żeby mnie do tego nie wmieszać, musi pan wiedzieć, że wszystkie pytania komisarza będą starały się pana skłonić do zeznań na temat mojej osoby. Pan nic o mnie nie wie, oprócz tego, że jestem w podróży i nie powiedziałem, kiedy wrócę. Może pan powiedzieć, że prosiłem pana o zastępstwo przy przenoszeniu pomiarów tylko na kilka dni. Zresztą od jutra zwalniam pana z obowiązku udawania się do obserwatorium.

– Nie, tylko nie to! – wykrzyknąłem, ogarnięty niespodziewaną rozpaczą, jakbym w tej właśnie chwili zrozumiał, że tylko kontrolowanie instrumentów meteorologicznych pozwala zawładnąć mi siłami wszechświata i rozpoznać w nim pewien ład.

Niedziela. Wczesnym rankiem poszedłem do obserwatorium meteorologicznego, wspiąłem się na podwyższenie i stałem tak, słuchając tykania samopiszących przyrządów, jakby to była muzyka sfer niebieskich. Wiatr gnał po porannym niebie, pędząc drobne chmury. Chmury układały się w girlandy pierzastych obłoków, potem w kumulusy. Około wpół do dziesiątej lunął deszcz i pluwiometr wypełniło parę centylitrów wody, przez chwilę ukazał się fragment tęczy, potem niebo ponownie sposępniało, stalówka barografu opadła wyznaczając linię niemal pionową, zahuczał grzmot i sypnął grad. Tam na szczycie, miałem złudzenie, że dzierżę w dłoni przejaśnienia i burze, pioruny i mgły. Nie czułem się bogiem, nie, nie bierzcie mnie za szaleńca, nie czułem się gromowładnym Zeusem, lecz czułem się trochę jak dyrygent, który ma przed sobą gotową partyturę i wie, że dźwięki płynące z instrumentów odtwarzają zapis, a on jest jego głównym stróżem i obrońcą. Blaszany dach rozbrzmiewał bębniącymi uderzeniami, wiatromierz wirował. Ten wszechświat złożony z trzasków i drgań dawał się przełożyć na kolumnę cyfr w moim zeszycie. Wszechwładny spokój królował nad materią żywiołów.

W owej chwili harmonii i poczucia pełni niespodziewane skrzypienie kazało mi zniżyć wzrok. Pomiędzy stopniami podwyższenia a słupami podpierającymi wiatę siedział skulony człowiek, brodaty, ubrany w zgrzebny pasiak, przemoknięty od deszczu. Patrzył na mnie jasnym, stanowczym spojrzeniem.

– Uciekłem – powiedział. – Proszę mnie nie zdradzić. Powinien pan zawiadomić pewną osobę. Zgoda? Mieszka w hotelu „Pod Ukwiałem”.

Natychmiast poczułem, że w doskonałym ładzie wszechświata pojawiła się szczelina, że zarysowało się nieodwracalne pęknięcie.

IV

Słuchanie głośnej lektury znacznie się różni od cichego czytania. Kiedy sam czytasz, możesz zatrzymać się lub pominąć niektóre zdania, o tempie decydujesz ty. Kiedy czyta ktoś inny, trudno jest ci dostroić uwagę do tempa jego lektury, to zbyt pośpiesznej, to za powolnej.

Poza tym słuchanie kogoś, kto tłumaczy z innego języka, nasuwa nieustanne wątpliwości, czy słowa są właściwie dobierane, pozostawia margines tego, co jest nieokreślone, tymczasowe. Natomiast kiedy czytasz tekst samodzielnie, jest on czymś namacalnym, z czym musisz się zmagać. Kiedy ci go tłumaczą na żywo, jest czymś, co istnieje i czego zarazem nie ma, czego nie możesz dotknąć.

Ponadto profesor Uzzi-Tuzzi rozpoczął swoje ustne tłumaczenie tak, jakby nie był pewien, czy jedne słowa przystają do drugich, powracał do każdej frazy, aby rozplatać składniowe supły, rozkładał zdania aż do całkowitego ich rozdrobnienia, maltretował je i szarpał, zatrzymywał się nad każdym wyrazem, objaśniał jego użycie i konotacje, wykonywał przy tym ruchy okrężne, co miało oznaczać, że powinny nas zadowolić przybliżone odpowiedniki, przystawał dla podania etymologii wyrazów, dla wygłoszenia reguł gramatycznych, cytatów z dzieł klasyków. Lecz kiedy wydaje ci się, że filologia i erudycja bardziej leżą profesorowi na sercu niż sama opowieść, spostrzegasz, że jest wręcz przeciwnie: akademickie opakowanie chroni jedynie to, co opowieść mówi i czego nie dopowiada, osłania jej wewnętrzny blask, i gotów ulec rozproszeniu pod wpływem prądu powietrza, chroni echo zaginionej wiedzy, która objawia się w półmroku i w przemilczanych aluzjach.