Rozdarty pomiędzy potrzebą wtrącania własnych komentarzy, które pomogłyby wydobyć z tekstu mnogości znaczeń, a świadomością, iż każda interpretacja jest aktem gwałtu i samowoli, profesor, pragnąc ułatwić nami zrozumienie fragmentów najbardziej zagmatwanych, z braku lepszego rozwiązania zaczynał je czytać w oryginale. Brzmienie tego nieznanego języka, wywiedzione z teoretycznych założeń, nie poparte świadectwem żywych głosów i ich indywidualnych modulacji, nie naznaczonej piętnem mowy potocznej, co kształtuje i przetwarza, nabierało wymowy dźwięków ostatecznych, które nie oczekują odpowiedzi, podobnie jak nie oczekuje jej śpiew ostatniego ptaka z wymierającego gatunku ani ogłuszający huk nowego modelu odrzutowca, co eksploduje na niebie podczas próbnego lotu.
Potem coś zaczęło powoli narastać i wypełniać frazy owej nieudolnej recytacji. Fabuła powieści wzięła górę nad wahaniem głosu, stała się płynna, przejrzysta, swobodna. Uzzi-Tuzzi pływał w niej jak ryba, pomagając sobie gestem (rozkładał ręce niczym płetwy), ruchem warg (wypuszczane słowa przypominały pęcherzyki powietrza), spojrzeniem jego oczy przebiegały stronnicę niczym oczy ryby lustrującej dno morskie, a także jak oczy obserwatora akwarium, który śledzi poruszenia ryby w podświetlonym zbiorniku.
Teraz wokół ciebie nie ma już pokoju instytutu, półek ani profesora; przeniknąłeś do środka powieści, widzisz nordycką plażę, podążasz śladami słabowitego dżentelmena. Jesteś tym pochłonięty tak bardzo, że z opóźnieniem dostrzegasz u swojego boku czyjąś obecność. Kątem oka spostrzegasz Ludmiłę. Jest tam, siedzi na stosie tomów in folio, zasłuchana w dalszy ciąg opowieści.
Czy przyszła dopiero w tej chwili, czy może słyszała początek lektury? Czy weszła po cichu, bez pukania? Czy była tutaj już przedtem, ukryta pomiędzy półkami. (Przychodzi tu, aby się ukryć, powiedział Irnerio. Przychodzą tu i robią rzeczy niewyobrażalne, powiedział Uzzi-Tuzzi.) A może to tylko zjawa wywołana zaklęciem profesora-czarownika?
Uzzi-Tuzzi nie przerywa swojej recytacji, nie okazuje zdziwienia z powodu obecności nowej słuchaczki, tak jakby zawsze tu była. Ani też nie wzdraga się, kiedy ona, podczas przerwy dłuższej niż poprzednie, pyta: – I co dalej?
Profesor zamyka nagle książkę. – Dalej nie ma nic. Wychylając się nad brzegiem urwiska urywa się w tym miejscu. Po napisaniu pierwszych stron powieści Ukko Ahti pogrążył się w depresji, która w ciągu paru lat doprowadziła go do trzech nieudanych prób samobójstwa i jednej ostatecznej. Fragment ten został opublikowany w pośmiertnym zbiorze jego pism, obok rozproszonych wierszy, poufnego pamiętnika i notatek do eseju o wcieleniach Buddy. Niestety, nie udało się wytropić jakiegokolwiek planu czy szkicu, który pozwoliłby wyjaśnić, jak Ahti zamierzał poprowadzić dalej akcję. Tekst Wychylając się nad brzegiem urwiska, jakkolwiek okaleczony, a może właśnie dlatego, jest tekstem najbardziej reprezentatywnym dla kimeryjskiej prozy dzięki temu, co wyjawia, a zwłaszcza dzięki temu, co zataja, poprzez to, w jaki sposób wymyka się, urywa, przepada…
Głos profesora zdaje się zanikać. Wyciągasz szyję, aby się upewnić, czy nadal tam jest, za przegrodą półek, które osłaniają go przed twoim wzrokiem, ale nie udaje ci się go dostrzec, może wślizgnął się w zarośla akademickich publikacji i roczników czasopism, może skurczył się tak bardzo, że przyjęły go szczeliny wiecznie złaknione kurzu, może dosięgło go przeznaczenie, które ciąży nad przedmiotem jego badań, może wchłonęła go bezdenna otchłań nagle urwanej powieści. Chciałbyś przystanąć na krawędzi tej otchłani, chciałbyś podtrzymać Ludmiłę lub wesprzeć się na niej, twoje ręce starają się pochwycić jej ręce…
– Nie pytajcie mnie, gdzie jest dalszy ciąg tej książki! – Ostry krzyk dobiega z nieokreślonego miejsca pomiędzy półkami. – Wszystkie książki mają swój dalszy ciąg po tamtej stronie… – Głos profesora wznosi się i opada. Gdzie on się podział? Może tarza się pod biurkiem, może wiesza się u lampy pod sufitem?
– Gdzie mają dalszy ciąg? – pytacie, znieruchomiał na skraju przepaści. – Po drugiej stronie czego?
– Książki są stopniami granicznego progu… Wszyscy kimeryjscy pisarze przekroczyli ten próg… Dalej zaczyna się język bez słów, język umarłych, mówiący o tym, o czym tylko język umarłych może mówić. Kimeryjski jest ostatnim językiem żywych… jest językiem pogranicza! Ci, którzy tu przychodzą, chcą złowić uchem to, co słychać po tamtej stronie… Posłuchajcie…
Wy dwoje niczego już nie słuchacie. Także i wy zniknęliście, skuleni w rogu, przytuleni jedno do drugiego. Czy to jest wasza odpowiedź? Czy chcecie dowieść, że żywi także mają swój język bez słów, nie można nim wprawdzie pisać książek, ale można go przeżywać, sekunda po sekundzie, niczego nie notując ani nie utrwalając w pamięci? Najpierw pojawia się ten pierwotny język bez słów, język żywych – czy właśnie tę przesłankę chcielibyście przekazać Uzzi-Tuzziemu? – potem następują słowa, w których pisze się książki, daremnie starając się zawrzeć w nich ładunek tego pierwotnego języka, potem zaś…
– Wszystkie kimeryjskie książki pozostały nie dokończone… – wzdycha Uzzi-Tuzzi – ich dalszy ciąg rozgrywa się po tamtej stronie… w innym języku, w milczącym języku, do którego odsyłają wszystkie słowa książek pozornie przez nas czytanych…
– Pozornie… Dlaczego pozornie? Ja lubię czytać i czytam naprawdę… – To mówi Ludmiła, z przekonaniem i zapałem. Siedzi naprzeciwko profesora, ubrana z prostotą i z elegancją, w jasne kolory. Jej sposób istnienia w świecie, otwarcie się na to, co świat może jej zaofiarować, oddala egocentryczną toń samobójczej powieści, która ostatecznie pogrąża się w sobie samej. W jej głosie szukasz potwierdzenia własnej potrzeby przywiązywania się do rzeczy istniejących, czytania tego, co zostało napisane i basta, oddalając zjawy, które wymykają ci się z rąk. (Nawet jeśli wasz uścisk – przyznaj się – zrodził się tylko w twojej wyobraźni, to mimo wszystko pozostaje uściskiem, który w każdej chwili może się spełnić…)
Ale Ludmiła wyprzedza cię zawsze przynajmniej o krok. – Lubię mieć świadomość, że istnieją książki, które mogę jeszcze przeczytać… – mówi pewna, że mocy jej pragnienia odpowiadają rzeczy istniejące, konkretne, nawet jeśli są nieznane. Jak zdołasz dotrzymać jej kroku, skoro ta dziewczyna oprócz książki, jaką ma właśnie przed oczami, czyta także i tę, której jeszcze nie ma, chociaż, skoro ona tego chce, powieść ta nie może się nie pojawić.
Profesor siedzi tam, przy swoim stole, z kręgu biurowej lampy wynurzają się jego ręce, zawieszone lub lekko oparte na zamkniętym tomie, jakby w smętnej pieszczocie.
– Proces czytania – mówi – polega zawsze na tym: mamy przed sobą rzecz napisaną, przedmiot trwały, materialny, niezmienny, i zestawiamy go z czymś, co jest nieobecne, co należy do świata nierzeczywistego, niewidzialnego, bo wchodzi w zakres tego, co było, a już nie jest, co minęło, przepadło, stało się nieosiągalne, trafiło do krainy umarłych…
– … albo co jest nieobecne, bo jeszcze nie istnieje, zaledwie pożądane, niepokojące, prawdopodobne lub nieprawdopodobne – mówi Ludmiła. – Czytanie jest wychodzeniem naprzeciw temu, co ma się wydarzyć, chociaż nikt jeszcze nie wie, co to będzie… – (Teraz widzisz wyraźnie, jak Czytelniczka nachyla się, by spoza marginesu zadrukowanej stronicy dostrzec pojawiające się na horyzoncie statki wybawicieli lub najeźdźców, nadciągającą burzę…) – W powieści, jaką miałabym właśnie ochotę przeczytać, czułoby się narastanie historii niby dalekiego jeszcze grzmotu, historii czasów przeszłych, w którą wplecione zostały losy bohaterów. Powieść ta dałaby mi poczucie uczestniczenia w momencie przełomowym, na razie pozbawionym jeszcze imienia, pozbawionym określonego kształtu…