Выбрать главу

Przed byłym bankiem Levinsona, którego strzegły patrole gwardii ludowej z nasadzonymi bagnetami i z kokardami na beretach, grupa nocnych marków, jakby na rzucone hasło, rozpraszała się i każdy podążał dalej swoją drogą, z nikim się nie żegnając. Razem pozostawaliśmy tylko my troje: Valeriano i ja braliśmy pod ramię Irinę każdy ze swojej strony, ja zawsze z prawej, żeby zostawić miejsce na kaburę ciężkiego pistoletu, który zawieszałem u pasa, natomiast Valeriano, ubrany po cywilnemu jako członek Komisariatu do Spraw Przemysłu Ciężkiego, jeśli w ogóle miał przy sobie pistolet – a sądzę, że tak – z pewnością nosił pistolet płaski, z tych, co mieszczą się w kieszeni. O tej porze Irina stawała się milcząca, prawie posępna, a w nas wkradał się pewien lęk – mówię o sobie, ale jestem pewien, że Valeriano podzielał mój stan ducha, chociaż nigdy nie czyniliśmy sobie na ten temat zwierzeń – obaj czuliśmy, że właśnie teraz ona bierze nas w posiadanie, i jakkolwiek szalone okazywały się rzeczy, do których miała nas przywieść, kiedy zamykała nas w swoim magicznym kręgu, były one niczym wobec tego, czym ona w tej chwili zapełniała wyobraźnię, nie cofając się przed żadną ekstrawagancją, w poszukiwaniu doznań zmysłowych, w egzaltacji umysłu, ulegając swej skłonności do okrucieństwa. Prawdą jest, że byliśmy wszyscy bardzo młodzi, za młodzi na to, co przeżywaliśmy; mówię o nas, mężczyznach, gdyż Irina odznaczała się przedwczesną dojrzałością właściwą kobietom swojego pokroju, i chociaż była najmłodsza z nas trojga, narzucała nam swoją wolę.

Irina zaczęła cicho pogwizdywać, z błyskiem uśmiechu w oczach, jakby z góry smakowała myśl, która nią owładnęła, potem jej gwizdanie stało się głośne, był to marsz buffo z modnej wówczas operetki, a my, nadal nieco zalęknieni na myśl o tym, co nam szykowała, zawtórowaliśmy jej naszymi gwizdami, i maszerowaliśmy razem jakby w rytm nieodpartego uroku fanfar, czując się zarazem ofiarami i triumfatorami.

Stało się to przed kościołem Świętej Apolonii, przekształconym wówczas w lazaret dla ofiar cholery, na zewnątrz ustawiano na stojakach skrzynie z trupami, wokół zakreślano duże kręgi z wapna, żeby ludzie się nie zbliżali, zanim nie przyjadą cmentarne wozy. Na dziedzińcu modliła się na klęczkach jakaś stara kobieta, a my, krocząc w rytm naszego namiętnego marsza, niemal ją stratowaliśmy. Uniosła w naszą stronę małą wyschniętą pięść, pomarszczoną jak kasztan, i podpierając się drugą pięścią o bruk, krzyknęła: – Przeklęci burżuje! – czy też raczej: – Przeklęci! Burżuje! – co zabrzmiało jak dwa narastające przekleństwa, jakby nazywając nas burżujami, przeklęła nas po dwakroć, a potem padło słowo w miejscowym dialekcie, co miało znaczyć mniej więcej „burdelowa hołota”, i jeszcze coś w rodzaju: To się skończy… – ale w tej chwili dostrzegła mój mundur, umilkła i pochyliła głowę.

Opowiadam o tym zdarzeniu z wszelkimi szczegółami, gdyż – wprawdzie nie od razu, lecz w dalszym ciągu wypadków – zostało ono uznane za przestrogę przed tym, co miało nastąpić; a także dlatego, że wszystkie obrazy epoki powinny przemierzać stronicę niczym tabor przeciągający przez miasto (wprawdzie słowo „tabor” przywołuje obrazy niezbyt wyraźne, lecz dobrze będzie pozostawić wrażenie pewnej nieokreśloności, właściwej zamętowi epoki), niczym zawieszone pomiędzy kamienicami transparenty, wzywające ludność do udzielania pożyczek państwu, niczym robotnicze pochody, których trasy nie powinny się zbiegać, bo zorganizowane zostały przez zarządy rywalizujących ze sobą związków zawodowych – jedni demonstrują za kontynuowaniem strajku w fabryce amunicji Kauderera, inni za przerwaniem strajku, aby udzielić wsparcia ludowi przeciwko wojskom kontrrewolucji, otaczającym miasto. Wszystkie te ukośnie krzyżujące się linie powinny wytyczyć granice przestrzeni, w której się poruszamy: ja, Valeriano i Irina, tam gdzie nasza historia może wynurzyć się z pustki, znaleźć punkt wyjścia, określić kierunek, zarysować plan.

Irinę poznałem w dniu załamania się frontu w odległości niespełna dwunastu kilometrów od Bramy Wschodniej. Podczas gdy milicja miejska – chłopcy poniżej osiemnastu lat i starsi rezerwiści – grupowała się wokół niskich zabudowań Rzeźni Bydlęcej – sama nazwa brzmiała złowieszczo, lecz nie było jeszcze wiadomo dla kogo – fala ludności napływała do miasta przez Żelazny Most. Chłopki, każda z koszem na głowie, z którego wystawała gęś, oszalałe wieprze umykające pomiędzy nogami tłumu, ścigane przez rozwrzeszczanych chłopców (wiejskie rodziny, w nadziei ocalenia czegokolwiek przed rekwizycją wojska, puszczały luzem własne dzieci, a także bydlęta, wysyłając je na los szczęścia); żołnierze, pieszo lub konno, którzy zdezerterowali ze swych oddziałów lub starali się dotrzeć do głównych sił rozproszonego wojska; leciwe szlachcianki na czele karawany służących i tobołków: sanitariusze z noszami, chorzy wypisani ze szpitala, wędrowni kupcy, urzędnicy, mnisi, Cyganie, wychowanki byłego Internatu dla Córek Oficerów w podróżnych mundurkach – wszyscy oni wchodzili w żelazną gardziel mostu, jakby popychani wilgotnym i mroźnym wiatrem, co zdawał się dmuchać z rozdartej miejscami mapy, wypadał ze szczelin rozdzierających fronty i granice. W tych dniach wielu ludzi szukało schronienia w mieście: i ci, którzy obawiali się rozruchów i grabieży; i ci, którzy mieli słuszne powody ku temu, aby nie znaleźć się na drodze przemarszu wojsk restauracji; i ci, którzy szukali opieki kruchej prawomocności Rady Tymczasowej; i ci, którzy chcieli się ukryć w ogólnym zamieszaniu, aby bez przeszkód występować przeciw prawu, nieważne – staremu czy nowemu. Każdy z nich przeczuwał, że gra toczy się o jego własne ocalenie, i chociaż odwoływanie się do ludzkiej solidarności mogło wydawać się nie na miejscu, gdyż liczyło się tylko to, aby utorować sobie drogę zębami i pazurami, wytworzyło się wówczas pewne poczucie wspólnoty i więzi, w obliczu przeszkód jednoczono wysiłki i porozumiewano się bez nadmiaru słów.

Może właśnie z tego powodu, a może dlatego, że w powszechnym zamieszaniu młodość odzyskuje świadomość własnej siły i upaja się nią, niemniej faktem jest, że tego ranka wśród tłumu na Żelaznym Moście doznawałem poczucia lekkości i zadowolenia, a także poczucia harmonii z innymi, z sobą samym i ze światem, w stopniu, w jakim mi się to dawno nie zdarzyło. (Nie chciałbym użyć niewłaściwego słowa, powiem więc inaczej: miałem poczucie harmonii z dysharmonią innych, z dysharmonią siebie samego i świata.) Byłem już przy końcu mostu, tam gdzie schody dosięgają brzegu, a ludzka ciżba zwalniała i tłoczyła się w przejściu zmuszona do odpierania nacisku z tyłu, aby z kolei nie wpaść na tych, którzy schodzili najwolniej, na beznogich inwalidów, którzy podpierali się na przemian raz na jednej, raz na drugiej kuli, na konie trzymane za wędzidła i prowadzone po przekątnej, aby ich podkowy nie ześlizgnęły się z krawędzi żelaznych stopni, na motocykle wyposażone w side-cary, które trzeba było odciążyć (ich kierowcy lepiej by zrobili obierając drogę przez Most dla Ruchu Kołowego, oni natomiast bez wahania napierali na pieszych, co wydłużało orszak o milę) – i właśnie wtedy dostrzegłem kobietę schodzącą u mojego boku.

Miała na sobie pelisę z futrzanymi wyłogami u dołu i przy mankietach, kloszowy kapelusz z woalką i z wpiętą różą, jednym słowem, była elegancka, a także młoda i ładna, jak zaraz potem zauważyłem. Kiedy tak przyglądałem się jej z profilu, ujrzałem, że wytrzeszcza oczy, podnosi rękę w rękawiczce do ust otwartych w krzyku przerażenia i przechyla się do tyłu. Byłaby upadla, stratowana przez tłum posuwający się niczym stado słoni, gdybym zręcznie nie chwycił jej za ramię.