– Czy źle się pani czuje? – pytam. – Proszę się oprzeć o mnie. Zobaczy pani, to nic takiego.
Była sztywna, nie potrafiła zrobić ani kroku.
– Przepaść, przepaść, tam w dole – mówiła – ratunku, mam zawrót głowy.
Nic dokoła nie zdawało się usprawiedliwiać zawrotu głowy, lecz kobieta naprawdę była ogarnięta trwogą.
– Proszę patrzeć prosto przed siebie i trzymać się mojego ramienia. Niech pani idzie za innymi, jesteśmy już przy końcu mostu – mówię z nadzieją, że właśnie te argumenty ją uspokoją.
Na co ona: – Słyszę, jak wszystkie te kroki odrywają się od stopni i wchodzą w pustkę, spadają w przepaść, jak cały ten tłum spada w przepaść… – mówi nadal nie ruszając się z miejsca.
Spoglądam w odstępy pomiędzy żelaznymi stopniami, patrzę na bezbarwny nurt rzeki, tam w dole, gdzie płynące kawały lodu wyglądają jak białe chmury. W chwilowym wzburzeniu wydaje mi się, że odczuwam to samo co ona: każda pustka przechodzi w pustkę, każde urwisko, choćby najmniejsze, otwiera się na następne urwisko, każda przepaść przekształca się w otchłań bez dna. Obejmuję ramieniem jej plecy, staram się powstrzymać napór tych, którzy chcą zejść i wymyślają nam: – Hej, wy tam, zróbcie przejście! Idźcie się ściskać gdzie indziej, bezwstydnicy! – lecz jedynym sposobem, aby wymknąć się ludzkiej hurmie, byłoby wydłużenie kroku, ulecenie prosto w powietrze… Tak, ja także czuję się teraz jakby zawieszony nad otchłanią…
Być może ta opowieść jest mostem przerzuconym ponad przepaścią, informacje zaś, doznania i wzruszenia, które przekazuje, zarysować mają tło przemian społecznych i jednostkowych, gdzie będzie można utorować sobie przejście, zachowując przy tym nieświadomość wielu faktów natury historycznej i geograficznej. Otwieram sobie drogę pośród obfitości szczegółów pokrywających pustkę, której nie chcę dostrzec, i nabieram rozpędu, podczas gdy postać kobiety nieruchomieje na krawędzi stopnia pośród napierającego tłumu, aż wreszcie udaje mi się ją znieść na dół, stopień po stopniu, i postawić jej stopy na bruku nadbrzeżnego bulwaru.
Uspokaja się, kieruje przed siebie dumne spojrzenie rusza dalej nie zatrzymując się, jej krok jest pewny, zmierza w stronę ulicy Młynarskiej, niemal z trudem za nią nadążam.
Opowieść także nadąża za nami z wysiłkiem, przytacza dialog zbudowany w próżni, replikę za repliką. Dla opowieści most się jeszcze nie skończył, za każdym słowem kryje się pustka.
– Czy już pani przeszło? – pytam.
– To nic takiego. Dostaję zawrotu głowy w najmniej spodziewanej chwili, nawet jeśli nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo… Wysokość nie ma tu znaczenia… Gdy patrzę nocą w niebo i rozmyślam o odległości dzielącej nas od gwiazd… A nawet w ciągu dnia… Gdybym wyciągnęła się na przykład tutaj, z oczami utkwionymi w górze, dostałabym zawrotu głowy… – i pokazuje chmury, płynące szybko, pędzone wiatrem. Mówi o zawrocie głowy tak, jakby mówiła o pokusie, która w pewnej mierze ją fascynuje.
Czuję się trochę rozczarowany, bo nie powiedziała mi nawet słowa podziękowania. Mówię: – To nie jest odpowiednie miejsce do leżenia i patrzenia w niebo, ani w dzień, ani w nocy. Proszę mi wierzyć, trochę się na tym znam.
Podobnie jak pomiędzy żelaznymi stopniami mostu, tak w dialogu, pomiędzy jedną repliką a drugą, otwierają się puste miejsca.
– To pan się zna na patrzeniu w niebo? A dlaczego? Czy jest pan astronomem?
– Nie, jestem obserwatorem innego rodzaju. – I pokazuję jej artyleryjskie naszywki na kołnierzyku mojego munduru. – Spędziłem wiele dni w ogniu, przyglądając się lecącym szrapnelom.
Przenosi wzrok z naszywek na naramienniki, których nie mam, potem na mało efektowne odznaki oficerskiego stopnia, naszyte na rękawach. – Czy wraca pan z frontu, poruczniku?
– Alex Zinnober – przedstawiam się. – Nie wiem, czy można nazywać mnie porucznikiem. W naszym pułku zniesiono stopnie, lecz rozporządzenia wciąż się zmieniają. Na razie jestem wojskowym z dwiema belkami na rękawie, to wszystko.
– A ja jestem Irina Piperin, podobnie jak przed rewolucją. Czy w przyszłości, nie wiem. Projektowałam tkaniny, i dopóki tkanin będzie brakowało, będę je projektować na próżno.
– Po rewolucji jedni zmieniają się tak bardzo, że stają się nie do rozpoznania, drudzy natomiast czują się jeszcze bardziej sobą niż przedtem. Mogłoby to oznaczać, że byli przygotowani na nadejście nowych czasów. Czyż nie tak?
Nic nie odpowiada. Dodaję: – Chyba że wewnętrzny opór chroni ich przed przemianą. Czy tak jest właśnie w pani przypadku?
– Ja… Proszę mi najpierw powiedzieć, w jakiej mierze pan sam się zmienił?
– W nieznacznej. Z tego, co widzę, zachowałem dawne zasady człowieka honoru, na przykład zdarza mi się podtrzymać upadającą kobietę, chociaż obecnie nikt już za to nie dziękuje.
– Wszyscy mamy chwile słabości, zarówno kobiety, jak mężczyźni, i nie jest powiedziane, panie poruczniku, że nie będę miała okazji odwzajemnić pana niedawnej uprzejmości. – W jej głosie zabrzmiała szorstka nuta, niemal uraza.
W tym miejscu dialog – który skupił na sobie uwagę czytelnika, niemal zacierając w jego pamięci przejmujący obraz miasta – mógłby zostać przerwany; oto rozdziela nas tabor wojskowy, który jak zwykle przeciąga przez plac i przez stronicę, lub też rozdzielają nas nie kończące się kolejki kobiet czy też pochody robotników z transparentami. Irina jest już daleko, kapelusz z różą żegluje w morzu szarych czapek, hełmów i chustek: staram się do niej przedostać, ale ona się nie odwraca.
Następne akapity zapełniają nazwiska generałów i posłów, czego powodem są kolejne kanonady i odwroty z frontu, rozłamy i zjednoczenia partii reprezentowanych w Radzie, wszystko to inkrustowane informacjami o warunkach klimatycznych: ulewy, szron, zachmurzenia, uderzenia północnego wiatru. Stanowi to jedynie oprawę moich stanów ducha: albo radośnie pozwalam się unosić fali wydarzeń, albo zamykam się w sobie, pogrążam w obsesyjnej myśli, jakby wszystko, co dzieje się dokoła, służyło mi tylko do zamaskowania, ukrycia, podobnie jak służą temu wyrastające wszędzie barykady z woreczków z piaskiem (miasto zdaje się szykować do walki o każdą ulicę), a także palisady, które zwolennicy różnych ugrupowań pokrywają plakatami, co z winy gąbczastego papieru i nędznego atramentu natychmiast nasiąkają wodą i stają się nieczytelne.
Za każdym razem, kiedy przechodzę przed pałacem, w którym gości Komitet do Spraw Przemysłu Ciężkiego, mówię sobie: „A teraz pójdę odwiedzić mojego przyjaciela Valeriana.” Powtarzam to sobie od dnia, kiedy tu przybyłem. Valeriano jest najbardziej oddanym mi przyjacielem, jedynym, jakiego mam tutaj w mieście. Lecz za każdym razem odkładam tę wizytę na później ze względu na polecenia, które mam niezwłocznie wykonać. I powiedzieć, że zdaję się cieszyć wolnością dość niezwykłą jak na wojskowego w służbie czynnej; zakres moich obowiązków nie jest ściśle określony, krążę pomiędzy siedzibami różnych sztabów generalnych, rzadko widuje się mnie w koszarach, jakbym nie podlegał kadrom żadnego wydziału, nie widuje się mnie też przykutego do biurka. W odróżnieniu od Valeriana, który od biurka się nie rusza. Także w dniu, kiedy do niego wpadam, znajduję go na swoim miejscu, jednakże nie wydaje się zajęty wypełnianiem służbowych obowiązków: czyści właśnie rewolwer. Na mój widok jego źle wygolony podbródek drga w szyderczym uśmiechu. Valeriano mówi: – A więc ty też tu przyszedłeś, aby dostać się w pułapkę, razem Z nami.