Ekspresy do kawy w dworcowych barach popisują się pokrewieństwem z lokomotywami, stare i nowe ekspresy przypominają stare i nowe parowozy i elektrowozy. Daremnie chodzę tam i z powrotem, krążę i zawracam: wpadłem w pułapkę, w tę bezczasową pułapkę, którą niezawodnie zastawiają kolejowe stacje. W dworcowym powietrzu, choć już wiele lat temu zelektryfikowano wszystkie linie, unosi się pyłek węgla, powieść zaś, która opowiada o pociągach i dworcach, nie może nie przekazać zapachu dymu. Przeczytałeś już dwie strony i pora powiedzieć ci jasno, czy stacja, na której wysiadłem z opóźnionego pociągu, jest stacją dawną czy dzisiejszą, tymczasem zdania roztapiają się w nieokreśloności, w szarości, w czymś w rodzaju ziemi niczyjej doświadczenia sprowadzonego do nikłego wspólnego mianownika. Uważaj: to zapewne sposób, aby wciągnąć cię w akcję, usidlić cię tak, abyś nie zdawał sobie z tego sprawy – to pułapka. A może sam autor nie zdecydował się jeszcze, zresztą ty także, czytelniku, nie jesteś całkiem pewien, co sprawiłoby ci większą przyjemność: czy przybycie na dawną stację, co dałoby ci poczucie podróży wstecz, pozwoliłoby ci ponownie zawładnąć straconym czasem i przestrzenią, czy też wolałbyś wibrację świateł i dźwięków, co z kolei da ci poczucie, że żyjesz dzisiaj, i to zgodnie z dzisiejszym wyobrażeniem o przyjemnościach życia. Ten bar (czy dworcowy bufet, jak go również nazwano) mógł wydać się zamazany i zamglony moim podrażnionym oczom krótkowidza, podczas gdy nie można wykluczyć, że ów bar zalewa światło wysyłane ze srebrzystych tub, światło, co odbite w lustrach, wdziera się we wszystkie przedsionki i zakamarki, pozbawioną zaś cienia przestrzeń wypełnia muzyka, nastawiona na cały regulator, która wybucha z wibrującego urządzenia do zabijania ciszy; obok działa bilard i inne gry elektroniczne, symulujące wyścigi konne i polowanie na człowieka. Kolorowe cienie tańczą na przezroczystym ekranie telewizora i na tafli akwarium tropikalnych ryb, rozweselanych pionowym strumieniem pęcherzyków powietrza. A moja ręka nie trzyma pękatej, nieco zniszczonej staromodnej torby, lecz popycha kwadratową walizę ze sztywnej plastykowej materii, na małych kółkach, do czego służy składany pręt z chromowanego metalu.
Sądziłeś, czytelniku, że tam, pod daszkiem peronu, mój wzrok przyciągnęły, przekłute niczym halabardy, wskazówki okrągłego zegara z dawnej stacji, że w daremnym wysiłku starałem się odwrócić ich bieg, skłonić je, aby w odwrotnym kierunku przemierzyły cmentarz minionych godzin, ległych bez czucia w swym kolistym panteonie. Lecz kto ci powiedział, że cyfry zegara nie wychylą się ze swych prostokątnych okienek i nie ujrzę, jak każda minuta spada na mnie znienacka niczym ostrze gilotyny? Zresztą nawet wówczas, gdybym posuwał się naprzód w płynnym i wygładzonym świecie, niewiele by to zmieniło: moja ręka ściskająca lekki ster walizki na kółkach wyrażałaby wewnętrzny opór, zupełnie jakby ten poręczny bagaż był dla mnie przykrym i męczącym ciężarem.
Musiało mnie spotkać jakieś niepowodzenie: pomyłka w rozkładzie jazdy, opóźnienie pociągu, stracone połączenie, być może po przybyciu miałem nawiązać z kimś kontakt, prawdopodobnie ma to związek z walizką, która wydaje się zaprzątać moją uwagę, nie wiadomo tylko, czy lękam się ją zgubić, czy też nie mogę się doczekać, aby się jej pozbyć. Jedno nie ulega wątpliwości, to nie jest byle jaki bagaż, który można oddać na przechowanie czy też zostawić niby przypadkiem, przez roztargnienie, w poczekalni. Daremnie spoglądam na zegarek, nawet jeśli ktoś mnie oczekiwał, odszedł jakiś czas temu. Daremnie prześladuje mnie myśl, aby zawrócić bieg zegarów i kalendarzy w nadziei, że powrócę do chwili, w której wydarzyło się coś, co nie powinno się było wydarzyć. Jeśli byłem na tej stacji umówiony z kimś, kto być może nie miał tu nic do roboty, miał tylko wysiąść z wagonu i odjechać następnym pociągiem, podobnie jak ja powinienem był to zrobić, i jeden z nas miał przekazać coś temu drugiemu, załóżmy, że ja miałem powierzyć mu walizkę na kółkach, która została jednak przy mnie i teraz parzy mi dłonie, to pozostaje mi tylko próbować odnaleźć utracony kontakt.
Już dwa razy przemierzałem bar i stawałem w drzwiach, które wychodzą na niewidoczny plac, za każdym razem mur ciemności odrzucał mnie z powrotem na ten oświetlony skrawek, zawieszony pomiędzy dwiema mrocznymi otchłaniami, wstęgą torów i zamglonym miastem. Chciałbym wyjść – ale dokąd? To miasto tam, na zewnątrz, nie ma jeszcze imienia, nie wiemy, czy pozostanie poza światem powieści, czy też wchłonie ów świat w swoją atramentową czerń. Wiem tylko, że ten pierwszy rozdział zwleka z oderwaniem się od stacji i od baru. Nie postąpiłbym przezornie, gdybym się stąd oddalił, bo mogliby jeszcze po mnie przyjść, nie powinienem też rzucać się nikomu w oczy z tak wielką walizą. Nieustannie zatem karmię żetonami publiczny telefon, który mi je za każdym razem wypluwa, wrzucam dużo żetonów, tak jak na rozmowę międzymiastową, kto wie, gdzie oni się teraz znajdują, ci, od których mam otrzymać instrukcje czy, powiedzmy raczej, mam przyjąć rozkazy, bo to jasne, że jestem uzależniony od innych, nie wyglądam na takiego, co podróżuje we własnych prywatnych sprawach czy też samodzielnie prowadzi interesy; sprawiam raczej wrażenie wykonawcy, pionka w skomplikowanej grze, małego kółka w zębatej maszynie, tak małego, że wręcz nie powinno się go dostrzegać, i faktycznie zostało ustalone, że mam przemknąć się tędy nie pozostawiając śladów, tymczasem każdej spędzonej tutaj minuty zostawiam ślady; zostawię ślady, jeśli z nikim nie będę rozmawiał, gdyż określę się jako ten, kto nie chce otworzyć ust, a jeśli się odezwę, też zostawię ślady, bo każde wypowiedziane słowo jest słowem, które pozostanie i może potem wypłynąć, w cudzysłowie czy bez cudzysłowu. Może dlatego autor gromadzi przypuszczenia, jedno za drugim, tworząc długie akapity pozbawione dialogów, złożone gęstym i nieprzejrzystym drukiem, gdzie mógłbym przejść nie zauważony, gdzie mógłbym zniknąć.
Jestem osobą, która zupełnie nie rzuca się w oczy, anonimową obecnością na jeszcze bardziej anonimowym tle, a jeśli ty, czytelniku, mogłeś mnie dostrzec pośród ludzi wysiadających z pociągu i śledziłeś moją wędrówkę pomiędzy barem a telefonem, to tylko dlatego, że nazywam się „ja”, i jest to jedyna rzecz, jaką o mnie wiesz, ale to wystarcza, abyś poczuł się skłonny utożsamić cząstkę samego siebie z tym nieznajomym „ja”. Podobnie postępuje pisarz, który nie mając zamiaru mówić o sobie, postanawia obdarzyć bohatera zaimkiem „ja”, niemal po to, aby usunąć go z pola widzenia, uniknąć obowiązku nadania mu imienia czy opisania go, ponieważ każde imię i każda przydawka ograniczyłyby go bardziej niż ten nagi zaimek. Otóż ten autor, tylko z tego powodu, że napisał „ja”, czuje się niejako zobowiązany udzielić temu „ja” cząstki samego siebie, tego, co czuje lub wyobraża sobie, że czuje. Nie ma nic łatwiejszego ponad chęć utożsamienia się ze mną, jak dotąd moje zewnętrzne zachowanie jest zachowaniem człowieka, który stracił połączenie kolejowe, podobnej sytuacji każdy doświadczył, lecz sytuacja wytworzona na początku powieści odsyła zawsze do tego, co już się wydarzyło lub co ma się wydarzyć, i to właśnie wprowadza pewne ryzyko w chęć utożsamienia się ze mną, ryzyko dla ciebie jako czytelnika i dla niego jako autora; toteż im bardziej szary, banalny, nieokreślony i byle jaki jest początek tej powieści, tym bardziej ty sam i autor czujecie, że cień niebezpieczeństwa pada na tę cząstkę waszego „ja”, tak nierozważnie utożsamionego z „ja” bohatera, bo przecież nie znacie historii, jaką on za sobą wlecze, podobnie jak wlecze tę walizkę, od której tak bardzo chciałby się uwolnić.