Выбрать главу

Powinienem był pozbyć się walizki, spełnić pierwszy warunek, aby wskrzesić pierwotny stan rzeczy, chwilę, zanim wydarzyło się wszystko to, co w następstwie się wydarzyło. Właśnie to mam na myśli, gdy mówię, że chciałbym popłynąć pod prąd czasu: chciałbym wymazać skutki pewnych wydarzeń i przywrócić sytuację wyjściową. Lecz każda chwila mojego życia niesie z sobą nagromadzenie nowych faktów, a każdy z tych faktów niesie własne następstwa, im bardziej zatem staram się cofnąć do punktu zerowego, z którego wyruszyłem, tym bardziej się od niego oddalam, nawet jeśli wszystkie moje poczynania zmierzają do tego, aby wymazać skutki poprzednich poczynań, w czym udaje mi się nawet osiągnąć pewne wyniki, tak że budzi się we mnie nadzieja na doznanie natychmiastowej ulgi, muszę jednak liczyć się z tym, że każdy mój ruch, obliczony na wymazanie poprzednich wydarzeń, wywołuje lawinę nowych, które jeszcze bardziej komplikują sytuację, a które będę z kolei usiłował wymazać. Muszę zatem poddawać rozwadze każdy mój ruch, aby dążyć do uzyskania maksimum faktów wymazanych przy minimum dalszych komplikacji.

Nieznajomy mężczyzna miał skontaktować się ze mną zaraz po wyjściu z pociągu, gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Mężczyzna z walizką na kółkach, taką samą jak moja, pustą. Obie walizki zderzyłyby się niby przypadkiem przy stałym ruchu podróżnych na peronie, między jednym a drugim pociągiem. Drobne, na pozór przypadkowe zajście, nie do odróżnienia od tego, co dzieje się przypadkiem, ale z ust mężczyzny miało paść hasło, komentarz do tytułu gazety wystającej z mojej kieszeni, komentarz dotyczyłby wyniku gonitwy koni. „No tak, zwyciężył Zenon z Elei!”, a tymczasem rozłączylibyśmy nasze walizki, manewrując metalowymi prętami, może nawet wymienilibyśmy parę uwag o koniach, jakieś prognozy, zakłady, potem skierowalibyśmy się do rozbieżnych pociągów, każdy popychałby swoją walizkę. Nikt by tego nie zauważył, ale ja zostałbym z walizką tamtego, a on zabrałby moją.

Plan doskonały, tak doskonały, że wystarczyła drobna komplikacja, aby go udaremnić. Teraz znajduję się tutaj, nie wiem, co dalej robić, jestem ostatnim podróżnym na stacji, przed jutrzejszym rankiem nie odjedzie stąd ani nie przybędzie tu żaden pociąg. To godzina, kiedy małe prowincjonalne miasto zamyka się we własnej skorupie. W dworcowym barze pozostali tylko miejscowi, sami znajomi, osoby, które nie mają tu nic do roboty, lecz schodzą się przemierzając ciemny plac, bo w pobliżu nie ma żadnego otwartego lokalu, a może sprawia to działanie magnetycznej siły prowincjonalnego dworca, owa szczypta nowości, której można spodziewać się po kolejowej stacji, a może sprawia to tylko wspomnienie czasów, kiedy dworzec był jedynym miejscem łączności ze światem.

Na próżno powtarzam sobie, że nie ma już prowincjonalnych miast, a może nawet nigdy ich nie było; wszystkie miejsca błyskawicznie komunikują się ze sobą, poczucia osamotnienia doświadcza się tylko podczas przejazdu z jednego miejsca na drugie, to znaczy wtedy, gdy nie jest się w żadnym miejscu. Ja właśnie znajduję się tutaj, nie będąc ani tu, ani gdziekolwiek indziej, jestem rozpoznawalny jako obcy przez nieobcych, w takim samym stopniu, w jakim ja rozpoznaję nieobcych i im zazdroszczę. Tak, zazdroszczę. Przypatruję się z zewnątrz przeciętnemu wieczornemu życiu przeciętnego małego miasta i zdaję sobie sprawę, że będę pozbawiony takich przeciętnych wieczorów jeszcze kto wie jak długo, i rozmyślam o tysiącach podobnych miast, o setkach tysięcy oświetlonych lokali, gdzie o tej porze ludzie czekają, aż zapadnie zmierzch, a w ich głowach nie powstaje ani jedna z myśli, które mnie opadają, być może zaprzątają ich inne myśli, również wcale nie do pozazdroszczenia, lecz w tej chwili byłbym skłonny zamienić się z każdym z nich. Choćby z którymkolwiek z tych młodzieńców, którzy krążą wśród sklepikarzy i zbierają podpisy pod petycję do władz miejskich w sprawie podatków od reklam świetlnych, a teraz odczytują pismo barmanowi.

Tutaj powieść przytacza fragmenty rozmowy, które, jak się zdaje, spełniają wyłącznie funkcję opisu codziennego życia w prowincjonalnym mieście.

– A czy ty, Armido, już podpisałaś? – pytają kobietę, którą widzę tylko od tyłu: przekrzywiona patka długiego płaszcza, obrębionego futrem, o szerokim kołnierzu, spomiędzy palców zaciśniętych wokół nóżki kieliszka unosi się smuga dymu.

– A kto wam powiedział, że chcę założyć neon nad sklepem? – odpowiada. – Jeśli władze miejskie zamierzają oszczędzać w ten sposób na lampach, to ja na pewno nie będę oświetlać ulic na własny rachunek! Zresztą wszyscy wiedzą, gdzie znajdują się artykuły skórzane Armidy. Kiedy opuszczam żaluzje, ulica staje się ciemna i tyle.

– Właśnie dlatego powinnaś podpisać – mówią. Zwracają się do niej po imieniu. Tutaj wszyscy zwracają się do siebie po imieniu, rozmawiają częściowo w dialekcie, ci ludzie mają zwyczaj widywać się codziennie kto wie od ilu już lat, każda ich rozmowa jest dalszym ciągiem poprzednich rozmów. Sypią się żarty, także dosyć niewybredne: – Powiedz prawdę, ciemność jest ci na rękę, bo nikt nie widzi, kto cię odwiedza? Kogo wpuszczasz na zaplecze, kiedy opadają żaluzje?

Ich głosy giną w ogólnej wrzawie, z której można by wyłowić pojedyncze słowo czy zdanie zapowiadające to, co wydarzy się później. Musisz wczytać się w tekst, wyodrębnić efekt działania wrzawy, a również efekt działania ukrytych zamysłów, których jeszcze (podobnie jak ja) nie potrafisz zrozumieć. Czytając, musisz być zarazem roztargniony i uważny, zupełnie tak jak ja: w skupieniu nadstawiam uszu, z łokciem na kontuarze baru, z policzkiem na zaciśniętej dłoni. Teraz powieść zaczyna wyzwalać się ze swej mglistej nieokreśloności, podaje pewne szczegóły o wyglądzie postaci, chce ci przekazać wrażenie twarzy widzianych po raz pierwszy, chociaż zdawać się może, że są to twarze widziane tysiące razy. Na ulicach tego miasta spotykają się zawsze te same osoby, widoczne na ich twarzach brzemię przyzwyczajenia jest czytelne nawet dla kogoś, kto jak ja pojmuje, chociaż nigdy przedtem tu nie był, że są to wciąż te same twarze, które w odbiciu bufetowego lustra grubiały i więdły, z każdym wieczorem stając się coraz bardziej obrzmiałe i obwisłe. Może ta kobieta była kiedyś miejscowa pięknością, jeszcze teraz, a widzę ją po raz pierwszy, wydaje mi się atrakcyjna, lecz jeśli spojrzę na nią oczami bywalców baru, dostrzegę jakby osad zmęczenia, chociaż może to kładzie się cień ich własnego zmęczenia (może także zmęczenia mojego czy twojego). Oni znają ją z czasów, kiedy była młodą dziewczyną, wiedzą o niej wszystko, może któryś z nich miał z nią romans, stare dzieje, zapomniane, jednym słowem inne spojrzenia nakładają się na jej obraz, pozbawiają go wyrazistości, brzemię ich wspomnień nie pozwala mi patrzeć na nią tak, jak się patrzy na osobę widzianą po raz pierwszy, cudze wspomnienia gęstnieją jak dym pod lampą.

Ulubioną rozrywką tych bywalców baru są, jak się zdaje, zakłady, zakłady dotyczące najbłahszych zdarzeń codziennego życia. Na przykład jeden z nich mówi:

– Załóżmy się o to, kto przyjdzie tu dzisiaj pierwszy, doktor Marne czy komisarz Gorin. – Na to drugi odpowiada: – A co zrobi doktor Marne, kiedy przyjdzie, żeby uniknąć spotkania ze swoją byłą żoną? Czy zacznie grać w automatyczny bilard, czy też zacznie się zakładać?

Egzystencja, którą prowadzę, wyklucza podobne rachuby, nigdy nie wiem, co może mi się przydarzyć w ciągu następnych trzydziestu minut, nie potrafię wyobrazić sobie życia złożonego z drobnych, ściśle wyznaczonych alternatyw: będzie tak albo tak.