Выбрать главу

– Nie wiem – mówię półgłosem.

– Czego pan nie wie? – pyta.

Tę myśl, jak mi się wydaje, mogę wypowiedzieć na głos, nie muszę zatrzymywać jej dla siebie, jak wszystkie inne moje myśli, mogę wyjawić ją owej kobiecie stojącej obok mnie, przy barze, tej ze sklepu ze skórzaną galanterią, bo od dłuższej chwili mam ochotę nawiązać z nią rozmowę.

– Tak to u was wygląda?

– Nie, to nieprawda – odpowiada, a ja wiedziałem, że właśnie tak mi odpowie. Twierdzi, że nic nie da się przewidzieć, ani tu, ani gdzie indziej; tak, każdego wieczoru o tej porze doktor Marne zamyka przychodnię, a komisarz Gorin kończy służbę w komisariacie policji i zawsze tutaj przychodzą, raz jeden zjawia się pierwszy, raz drugi, ale co z tego?

– W każdym razie nikt nie zdaje się wątpić, że doktor Marne postara się uniknąć spotkania z byłą panią Marne – mówię.

– To ja jestem byłą panią Marne – odpowiada. Niech pan nie wierzy w te ich opowieści.

Twoja uwaga, czytelniku, skupia się teraz całkowicie na tej kobiecie, już od paru stron krążysz wokół niej podobnie jak ja, nie, raczej jak autor, który krąży wokół tej kobiecej obecności, i już od paru stron spodziewasz się, że ta urojona kobieca postać przybierze określone kształty w taki sposób, w jaki zazwyczaj urojone kobiece postaci przybierają określone kształty na zapisanej stronie, twoje czytelnicze oczekiwanie popycha autora w jej kierunku, i nawet ja, chociaż mam co innego w głowie, pozwalam sobie do niej przemówić, nawiązać z nią rozmowę, którą powinienem jak najszybciej uciąć, aby móc się oddalić, aby zniknąć. Ty z pewnością chciałbyś się dowiedzieć o niej czegoś więcej, a tymczasem z zapisanej strony wyłania się zaledwie parę szczegółów, jej twarz przesłaniają włosy i dym, z gorzkiego grymasu jej ust należałoby wyczytać to, co gorzkim grymasem ust nie jest.

– A co oni mówią? – pytam. – Ja o niczym nie wiem. Wiem tylko, że ma pani sklep bez świetlnej reklamy. Ale nawet nie wiem gdzie.

To sklep z wyrobami skórzanymi, wyjaśnia, walizki i artykuły podróżne. Nie mieści się na placu przed dworcem, lecz w bocznej ulicy, tuż przy przejeździe towarowym.

– Ale dlaczego to pana interesuje?

– Żałuję, że nie zjawiłem się tutaj wcześniej. Byłbym przeszedł się ciemną ulicą, dostrzegłbym pani oświetlony sklep, wszedłbym do środka, powiedziałbym: Jeśli pani chce, pomogę pani opuścić żaluzje.

Odpowiada, że już opuściła żaluzje, ale i tak musi jeszcze wrócić do sklepu na spis towarów i zostanie tam do późna.

Ludzie w barze wymieniają żarciki, poklepują się po plecach. Jeden zakład został właśnie rozstrzygnięty: doktor wchodzi do lokalu.

– Komisarz się spóźnia, ciekawe dlaczego?

Doktor wchodzi, kłania się wszystkim dokoła, nie zatrzymuje wzroku na żonie, ale z pewnością dostrzega, że ona rozmawia z jakimś mężczyzną. Idzie dalej, w głąb lokalu, odwrócony plecami do baru, wrzuca monetę do elektrycznego bilardu. Tak oto mnie – a miałem pozostać nie zauważony – obrzucono badawczym spojrzeniem, sfotografowano oczami, nie mogę się łudzić, że im się wymknąłem, te oczy nie zapominają nikogo ani niczego, co odnosi się do przedmiotu ich zazdrości i cierpienia. Widok tych pochmurnych i wodnistych oczu wystarcza, abym zrozumiał, że dramat, który się pomiędzy tymi dwojgiem rozegrał, jeszcze się nie zakończył, on codziennie wieczorem przychodzi do baru, aby ją ujrzeć, rozdrapać sobie stare rany, może po to, aby zobaczyć, kto tym razem odprowadza ją do domu; ona każdego wieczoru przychodzi do baru może właśnie po to, by zadać mu cierpienie, a może w nadziei, że nawyk cierpienia stanie się dla niego takim samym przyzwyczajeniem jak każde inne, że nabierze posmaku pustki, która już od lat żłobi jej usta i jej życie.

– Tym, czego pragnąłbym najbardziej na świecie – mówię, aby podtrzymać rozmowę – jest odwrócenie biegu zegarów.

Kobieta daje mi byle jaką odpowiedź, coś w rodzaju: – Wystarczy cofnąć wskazówki – a ja na to: – Nie, chciałbym to zrobić siłą woli, skoncentrować się tak bardzo, aby odzyskać utracony czas – mówię, a właściwie nie jest jasne, czy naprawdę tak mówię, czy też chciałbym to powiedzieć, a może autor podobnie interpretuje wybąkiwane przeze mnie zwroty. – Kiedy pojawiłem się tutaj, owładnęła mną myśl, że może dzięki wysiłkowi mojego umysłu czas zatoczył pełne koło, i teraz oto znajduję się na stacji, skąd wyruszyłem po raz pierwszy, wszystko jest takie jak wtedy, nic się nie zmieniło. Wszystkie warianty życia, które mogło się stać moim udziałem, stąd biorą swój początek, jest nawet dziewczyna, która mogła zostać moją dziewczyną, ale nią nie została, ma te same oczy, te same włosy… Ona rozgląda się dokoła, jakby sobie ze mnie żartowała, daję jej znak wysuwając podbródek, ona unosi kąciki ust, jakby w uśmiechu, potem nieruchomieje: może zmieniła zamiar, a może tak się właśnie uśmiecha. Kto wiem, czy to komplement, w każdym razie ja biorę to za komplement. A co teraz?

– A teraz jestem tutaj, ja dzisiejszy, z tą walizką. Po raz pierwszy wspominam o walizce, chociaż ani na chwilę nie przestaję o niej myśleć.

Na to ona: – To widocznie jest wieczór pod znakiem kwadratowych walizek na kółkach.

Zachowuję spokój, pozostaję niewzruszony. Pytam: – Co chce pani przez to powiedzieć?

– Właśnie sprzedałam dzisiaj jedną z takich walizek.

– Komu?

– Jakiemuś przejezdnemu. Takiemu jak pan. Szedł na dworzec, miał odjechać z pustą walizką, dopiero kupioną. Taką jak pańska.

– Czy jest w tym coś dziwnego? Czyż pani nie sprzedaje walizek?

– Takich walizek jak ta, od kiedy mam je w sklepie nikt tutaj nie kupuje. Nie podobają się. Albo nie są potrzebne. Albo nie są znane. A przecież muszą być wygodne.

– Nie dla mnie. Bo jeśli na przykład pomyślę, że mógłbym spędzić dzisiaj udany wieczór, przypomina mi się, że muszę zabrać ze sobą tę walizkę, i nie potrafię myśleć już o niczym innym.

– Dlaczego jej pan gdzieś nie zostawi?

– Na przykład w sklepie z walizkami – mówię.

– Dlaczego nie? Jedna więcej, jedna mniej. Wstaje ze stołka, poprawia sobie w lustrze kołnierz płaszcza, poprawia także pasek.

– Jeśli pojawię się tam później i zastukam w żaluzję to usłyszy mnie pani?

– Proszę spróbować. Z nikim się nie żegna. Jest już za drzwiami, na placu. Doktor Marne porzuca bilard, rusza w stronę baru.

Chce spojrzeć mi w twarz, może chce także złowić czyjąś głośną aluzję czy tylko czyjś szyderczy uśmiech. Ale tamci rozprawiają o zakładach, o zakładach stawianych na niego, nie bacząc, czy on to słyszy. Wokół doktora Marne panuje ogólna wesołość, atmosfera zażyłości, poklepywania po plecach, chociaż w tej hałaśliwej zabawie nie zostaje przekroczona pewna granica poszanowania, nie tylko dlatego, że Marne jest lekarzem, przedstawicielem służby zdrowia czy kimś w tym rodzaju, ale doktor jest także przyjacielem, czy raczej jest człowiekiem nieszczęśliwym, nie może uwolnić się od swojego cierpienia, a mimo to pozostaje przyjacielem.

– Komisarz Gorin zjawia się dzisiaj tak późno, że wszystkie zakłady zawiodły – mówi ktoś, bo właśnie w tej chwili komisarz wchodzi do baru.

Wchodzi. – Dzień dobry wszystkim! – Zbliża się do mnie, spuszcza wzrok na walizkę, na gazetę, szepcze przez zaciśnięte zęby: – Zenon z Elei – potem podchodzi do automatu z papierosami.

Czyżby wydali mnie w ręce policji? Czy to może policjant, który pracuje dla naszej organizacji? Podchodzę do automatu, jakbym też zamierzał kupić papierosy.

Mówi: – Zamordowali Jana. Odejdź stąd.

– A co z walizką? – pytam.

– Zabierz ją z powrotem. Teraz nie chcemy o tym słyszeć. Wsiądź do ekspresu o jedenastej.