Zauważyła Myrona i się uśmiechnęła. Niepewnym uśmiechem nowej kochanki rano po pierwszej wspólnie spędzonej nocy. Pokozłowała w jego stronę i podała mu piłkę. Chwycił ją, palcami odruchowo odnajdując rowki.
– Musimy porozmawiać – powiedział.
Skinęła głową i usiadła obok niego na ławce. Twarz miała szeroką i spoconą, naturalną.
– Twój ojciec przed zniknięciem wyjął z konta wszystkie pieniądze.
Z jej twarzy znikła błogość, oczy uciekły w bok, potrząsnęła głową.
– Niesamowite.
– Co?
Wyjęła mu piłkę z rąk i ścisnęła ją tak, jakby się bała, że wyrosną jej skrzydła i odleci.
– Zupełnie jak moja matka. Najpierw znikły ubrania. A potem pieniądze.
– Twoja matka zabrała pieniądze?
– Co do centa.
Myron przyjrzał się Brendzie. Wpatrywała się w piłkę. Minę miała tak szczerą i naiwną, że poczuł, jak w nim coś topnieje. Odczekał chwilę i zmienił temat.
– Czy przed zniknięciem Horace gdzieś pracował? – spytał.
Koleżanka z drużyny, piegowata dziewczyna z końskim ogonem, zawołała do Brendy i klasnęła w dłonie, prosząc o piłkę. Brenda uśmiechnęła się do niej i podała piłkę. Pieguska, szybko kozłując, pobiegła w stronę kosza.
– Pracował w szpitalu Świętego Barnaby jako ochroniarz. Znasz ten szpital?
Myron skinął głową. Szpital Barnaby był w jego rodzinnym mieście, w Livingston.
– Też tam pracuję – powiedziała. – W klinice pediatrycznej. Łączę studia z praktyką. Dopomogłam mu w zdobyciu tej pracy. Właśnie tam dowiedziałam się, że przepadł. Od jego szefa, który spytał mnie, co się z nim dzieje.
– Jak długo Horace tam pracował?
– Czy ja wiem. Cztery, pięć miesięcy
– A jak się nazywa ten szef?
– Calvin Campbell.
Myron zapisał na kartce imię i nazwisko.
– Gdzie jeszcze bywa Horace?
– Tam gdzie zwykle.
– Na boiskach?
Brenda skinęła głową.
– Poza tym nadal dwa razy w tygodniu sędziuje mecze drużyn szkolnych.
– Czy ktoś z bliskich przyjaciół mógł mu pomóc w ucieczce?
Pokręciła głową.
– Nie znam takich.
– A członkowie rodziny?
– Ciocia Mabel. Jeżeli komukolwiek by zaufał, to swojej siostrze.
– Mieszka gdzieś niedaleko?
– Tak. W West Orange.
– Możesz do niej zadzwonić? I powiedzieć, że chciałbym wpaść?
– Kiedy?
– Zaraz. – Myron spojrzał na zegarek. – Jeżeli się pośpieszę, to zdążę wrócić przed końcem treningu.
Brenda wstała.
– Na korytarzu jest automat. Zadzwonię do niej – powiedziała.
7
Kiedy jechał do domu Mabel Edwards, odezwał się jego telefon komórkowy.
– Dzwoni Norm Zuckerman – poinformowała Esperanza.
– Daj go.
Trzasnęło.
– Norm? – powiedział Myron.
– Jak się masz, złociutki?
– Świetnie.
– To dobrze, dobrze. Dowiedział się czegoś?
– Nie.
– Dobrze, świetnie, doskonale. – Norm zawahał się. Wesołość w jego głosie była nieco wymuszona. – Gdzie jesteś?
– W samochodzie.
– A, rozumiem, rozumiem. Wybierzesz się na trening Brendy?
– Właśnie stamtąd jadę.
– Zostawiłeś ją samą?
– Trenuje. Jest z nią tuzin osób. Nic jej się nie stanie.
– Pewnie tak – rzekł bez przekonania Norm. – Musimy porozmawiać, Myron. Kiedy wrócisz na trening?
– Za jakąś godzinę. O co chodzi, Norm?
– Za godzinę. To do zobaczenia.
Ciotka Mabel mieszkała w West Orange, podmiejskiej miejscowości za Newark, należącej do tych „zmieniających się” suburbiów, w których procent białych rodzin wciąż malał. Zjawisko to narastało. Mniejszości etniczne wynosiły się z dużych miast do najbliższych przedmieść, wskutek czego biali, uciekając stamtąd, przenosili się dalej od miast. W języku branży handlu nieruchomościami nazywano to postępem.
Lecz i tak wydawało się, że wysadzana drzewami aleja, przy której mieszkała Mabel, leży milion lat świetlnych od miejskich slamsów, które Horace nazywał domem. Myron dobrze znał West Orange. Sąsiadowało z jego rodzinnym Livingston. Livingston też zaczęło się zmieniać. Kiedy chodził do szkoły średniej, to miasto było białe. Bardzo białe. Śnieżnobiałe. Tak białe, że na sześciuset absolwentów z jego rocznika tylko jeden dzieciak był czarny – należał do drużyny pływackiej. Trudno o bielsze miasto.
Dom był parterowy – entuzjaści nazwaliby go pewnie willą – na oko z trzema sypialniami, łazienką, toaletą i zaadaptowaną piwnicą z wysłużonym stołem bilardowym. Myron zaparkował forda taurusa na podjeździe.
Mabel Edwards dobijała pięćdziesiątki, choć mogła być nieco młodsza. Po otwarciu drzwi posłała Myronowi uśmiech, który zmienił jej pospolite rysy w niemal niebiańskie. Była dużą kobietą z mięsistą twarzą i kędzierzawymi włosami. Jej sukienka wyglądała jak stare draperie. Na olbrzymich piersiach spoczywały zawieszone na łańcuszku okulary z półszkłami. Prawe oko miała zapuchnięte, chyba wskutek uderzenia. W ręku ściskała robótkę.
– A niech mnie – powiedziała. – Myron Bolitar. Zapraszam.
Myron wszedł za nią. W środku panował lekki zaduch domu dziadków. Kiedy jesteś dzieckiem, taki zapach przyprawia cię o ciarki. Jako dorosły, z chęcią byś go zabutelkował i w złe dni doprawiał nim kubek kakao.
– Zaparzyłam kawę, Myron. Napijesz się?
– Z przyjemnością, dziękuję.
– Usiądź. Zaraz wrócę.
Myron usiadł na twardej kanapie w kwiecisty wzór. Z jakiegoś powodu położył ręce na kolanach, jakby czekał na nauczycielkę. Rozejrzał się. Na stoliku stały afrykańskie rzeźby z drewna. Gzyms kominka okupował rząd rodzinnych fotografii. Młody człowiek widniejący na prawie wszystkich wyglądał mu znajomo. Domyślił się, że to syn Mabel Edwards. Miał przed sobą typowy rodzicielski ołtarz – oprawioną w ramki fotograficzną dokumentację życia latorośli od niemowlęctwa po dorosłość. Było tam zdjęcie bobasa, szkolne portrety na charakterystycznym tęczowym tle, grający w kosza młodzian z wielkim afro, bal maturalny w smokingach, para absolwentów i tak dalej. Banał, ale takie fotograficzne montaże zawsze go wzruszały, grając na jego nadwrażliwości jak głupawa reklama okolicznościowych kartek firmy Hallmark.
Mabel Edwards wróciła z tacą.
– Już kiedyś się widzieliśmy – powiedziała.
Myron skinął głową, próbując sobie przypomnieć. Coś zaczęło mu świtać, ale niewyraźnie.
– Chodziłeś do szkoły średniej. – Podała mu filiżankę na talerzyku, a potem podsunęła tacę z cukrem i śmietanką. – Horace zabrał mnie na mecz. Graliście z Shabazzem.
Myron przypomniał sobie. Pierwsza klasa liceum, turniej w Essex. Shabazzem nazywano w skrócie szkołę średnią Malcolma X Shabazza w Newark. Nie było w niej białych. W pierwszej piątce grali tam zawodnicy z imionami takimi jak Rhahim i Khalid, a gimnazjum otaczało ogrodzenie z drutu kolczastego, na którym wisiały tabliczki: „Teren strzeżony przez psy”.
– Psy na straży szkoły średniej. Kurka wodna!
Mabeł parsknęła śmiechem, od którego zatrzęsło się całe jej ciało.
– W życiu nie widziałam nic równie śmiesznego, jak ci bladzi chłopcy na parkiecie, nieprzytomni ze strachu, z oczami wielkimi jak spodki. Tyś jeden był u siebie.
– Dzięki pani bratu.
– Byłeś najlepszym koszykarzem, z jakim pracował. Twierdził, że jesteś skazany na wielkość. – Pochyliła się do przodu. – Byliście dla siebie stworzeni, co?
– Tak.
– Horace kochał cię, Myron. Wciąż o tobie mówił. Tak szczęśliwego jak wtedy, gdy podpisałeś zawodowy kontrakt, nie widziałam go, wierz mi, od lat. Zadzwoniłeś do niego?