Oczywiście od tamtej pory to i owo widział. W porównaniu z rodzinną posiadłością Wina, dworem Lockwoodów, rezydencja Bradfordów wyglądała jak szopa na kolei. Obejrzał sobie z bliska, jak żyją superbogaci. A żyli przyjemnie, co nie znaczy szczęśliwie. Jejku! To ci głęboka refleksja! Następnym razem – zostańcie z nami, mili państwo – mógł mu się nasunąć wniosek, że pieniądze nie dają szczęścia.
Iluzję sielskości podtrzymywały krowy i owce, pasące się tam – Myron miał pewne podejrzenia, ale nie potrafił rozstrzygnąć – z powodów nostalgicznych lub ulg podatkowych. Podjechali pod biały dom, który przeszedł więcej renowacji niż starzejąca się gwiazda filmowa.
Drzwi otworzył im wiekowy czarny kamerdyner we fraku. Lekko się im ukłonił i poprosił, by poszli za nim. W korytarzu stało dwóch zbirów ubranych jak tajniacy. Myron zerknął na Wina. Win skinął głową. To nie tajniacy, tylko zbiry. Większy z nich uśmiechnął się do nich jak na widok dwóch frankfurterów wracających z przyjęcia do kuchni. Jeden duży. Drugi chudy. Myronowi od razu przyszli na myśl napastnicy, których opisała Mabel Edwards. Niewiele to dawało – nie mógł sprawdzić, czy niższy ma tatuaż – niemniej warto było ich zapamiętać. Kamerdyner, lokaj, a może służący wprowadził ich do okrągłej biblioteki. Wspinające się dwa piętra w górę ściany książek wieńczyła szklana kopuła, przez którą wpadało dość dziennego światła. Pomieszczenie mogło być przerobionym silosem albo tylko go przypominało. Trudno orzec. Stojące seriami, oprawne w skórę tomy wyglądały dziewiczo. W wystroju dominował wiśniowy mahoń. Nad oprawionymi w ramy obrazami starych żaglowców wisiały specjalne lampy. Pośrodku biblioteki stał wielki globus, bardzo podobny do tego z gabinetu Wina. Myron skonstatował, że bogacze lubią globusy. Może miało to jakiś związek z tym, że były zarówno drogie, jak do niczego nieprzydatne.
Skórzane fotele i kanapy zdobiły złote guzy. Lampy były od Tiffany’ego. Na stoliku, przy biuście Szekspira, dyżurowała otwarta książka. Ale w fotelu nie siedział Rex Harrison w tużurku, a powinien.
W tym momencie, jak na znak reżysera, otworzyły się drzwi w przeciwległej ścianie, a konkretniej – w półce. Myron na wpół spodziewał się, że do biblioteki zaraz wpadną Bruce Wayne z Dickiem Graysonem, wołając Alfreda, może odchylą głowę Szekspira i przekręcą ukrytą gałkę. Zamiast nich weszli Arthur Bradford z bratem Chance’em. Bardzo chudy, blisko dwumetrowy Arthur garbił się lekko jak wysocy mężczyźni po pięćdziesiątce, miał łysinę i krótko przystrzyżone włosy. Mierzący niespełna metr osiemdziesiąt Chance był szatynem z falującymi włosami i chłopięcą urodą, która nie pozwala określić jego wieku, ale Myron wiedział z prasy, że ma czterdzieści dziewięć lat, trzy mniej od starszego brata.
Grając rolę idealnego polityka, Arthur ruszył do nich jak po sznurku, z fałszywym uśmiechem w pogotowiu i z ręką wyciągniętą albo do uścisku, albo do posmarowania.
– Windsor! – zawołał, chwytając dłoń Wina z takim zapałem, jakby jej szukał całe życie. – Cudownie, że cię widzę.
Chance podszedł do Myrona z miną kochasia, któremu na podwójnej randce w ciemno trafiła się, jak zwykle, brzydula. Win błysnął wymijającym uśmiechem.
– Znacie Myrona Bolitara? – spytał.
Bracia z wyćwiczoną wprawą wytrawnych tancerzy kadryla wymienili partnerów do uścisków dłoni. Ściskając dłoń Arthura, Myron miał wrażenie, że ściska starą skrzypiącą rękawicę do bejsbolu. Z bliska przekonał się, że Bradford jest z grubsza ciosany – ma grube kości, toporne rysy i czerwoną twarz. Pod garniturem i manikiurem wciąż krył się wiejski parobek.
– Nie znamy się – rzekł Arthur z szerokim uśmiechem – ale każdy w Livingston, co ja mówię, w New Jersey, zna Myrona Bolitara.
Myron zrobił skromną minę, ale nie zatrzepotał rzęsami.
– Oglądałem pana grę, począwszy od szkoły średniej – ciągnął Arthur z wielką powagą. – Jestem zagorzałym kibicem.
Myron skinął głową, dobrze wiedząc, że nikt z Bradfordów nie postawił nogi w sali gimnazjum w Livingston. Polityk naciągający fakty? Niesłychane!
– Siadajcie, panowie.
Klapnęli na gładką skórę, Arthur Bradford zaproponował kawę. Poprosili wszyscy. W drzwiach stanęła Latynoska.
– Café, por favor – polecił Arthur Bradford.
Jeszcze jeden poliglota.
Win i Myron siedzieli na kanapie. Bracia naprzeciwko nich w dwóch głębokich fotelach. Kawę dowieziono wehikułem, który mógłby posłużyć za karocę do jazdy na bal w pałacu. Po nalaniu doprawiono ją mlekiem i posłodzono, a Arthur Bradford – kandydat na gubernatora! – własnoręcznie podał gościom filiżanki. Równy gość. Demokrata.
Zagłębili się w kanapach i fotelach. Służąca znikła. Myron podniósł filiżankę do ust. Najgorsze w jego nowym nawyku picia kawy było, że pił tylko „smakoszowską” kawę z barów, tak mocną, że przeżarłaby żelbeton. Do tego stopnia wyrobił sobie podniebienie – podniebienie należące do konesera, który nie odróżnia zacnego merlota z doskonałego rocznika od manischewitza z najświeższego tłoczenia – że ta parzona w domu smakowała mu jak lura przefiltrowana przez kratkę ścieku w gorące popołudnie. Ale kiedy pociągnął łyk z pięknej wedgwoodowskiej fajansowej filiżanki Bradfordów – cóż, bogacze sobie dogadzają – odkrył, że ich kawa smakuje jak ambrozja.
Arthur Bradford odstawił filiżankę, pochylił się, oparł przedramiona na kolanach i złożył dłonie.
– Ogromnie się cieszę, że mogę was gościć. Wielce sobie cenię twoje poparcie – zwrócił się do siedzącego z cierpliwą, beznamiętną miną Wina. – O ile wiem, firma Lock-Horne pragnie powiększyć biuro we Florham Park i otworzyć nowe w powiecie Bergen – ciągnął. – Gdybym mógł wam w czymś pomóc, Winston, to daj znać.
Win niezobowiązująco skinął głową.
– Jeśli twoją firmę zainteresowałaby subskrypcja jakichś obligacji stanowych, jestem do waszej dyspozycji.
Arthur Bradford przysiadł na zadnich łapach, jakby czekał na podrapanie za uszami. Win nagrodził go kolejnym niezobowiązującym skinieniem. Dobry piesek. Niedługo czekał z ofertą łapówki. Bradford odchrząknął.
– Podobno jest pan właścicielem agencji sportowej – powiedział do Myrona.
Myron spróbował skinąć głową tak jak Win, ale przedobrzył. Zabrakło mu subtelności. Pewnie zawiniły geny.
– Jeżeli mógłbym coś dla pana zrobić, to proszę się nie krępować.
– Czy mogę przespać się w Sypialni Lincolna [1]? – spytał Myron.
Bracia na chwilę zamarli, wymienili spojrzenia i gruchnęli śmiechem. Równie prawdziwym jak czupryna telewizyjnego kaznodziei. Win spojrzał na Myrona wzrokiem, który mówił: „Teraz”.
– Właściwie to, panie Bradford…
– Mów mi Arthur – rzekł Arthur Bradford, wciąż się śmiejąc, i wyciągnął do niego dłoń wielką jak jasiek.
– Dobrze, Arthur. Istotnie, możesz dla nas coś zrobić…
Śmiech Arthura i Chance’a przeszedł gładko w chichot i ścichł wolno jak piosenka w radiu. Twarze braci spoważniały. Czas na grę. Pochylili się jak pałkarz szykujący się do odbicia piłki, wszem i wobec dając znak, że gotowi są wysłuchać prośby Myrona czworgiem najżyczliwszych uszu na świecie.
– Pamiętacie Anitę Slaughter? – spytał.
Choć byli dobrymi rasowymi politykami, podskoczyli, jakby strzelił do nich z pistoletu do ogłuszania. Szybko jednak doszli do siebie, udając, że na gwałt przeszukują pamięć, ale nie było żadnej wątpliwości, że oberwali mocno w sam nerw.