– Nie za bardzo kojarzę – rzekł Arthur z twarzą tak wykrzywioną, jakby czynność ta kosztowała go tyle wysiłku, ile poród. – A ty, Chance?
– Nazwisko jest mi nieobce, ale…
Chance pokręcił głową.
Nieobce? Nie ma jak żargon polityków.
– Anita Slaughter pracowała tutaj – powiedział Myron. – Dwadzieścia lat temu. Była pokojówką lub służącą.
Bracia znów głęboko się zamyślili. Gdyby był tutaj Rodin, w te pędy uwieczniłby ich w brązie. Chance zapatrzył się w brata, czekając na podsuflowanie kwestii. Arthur Bradford zachował pozę kilka sekund dłużej, a potem nagle strzelił palcami.
– Oczywiście – powiedział. – Anita. Na pewno ją pamiętasz, Chance.
– Tak, oczywiście – zawtórował mu brat. – Tylko nie znałem jej nazwiska.
Bracia Bradford wyszczerzyli się w uśmiechach jak telewizyjni poranni prezenterzy w tygodniu pomiarów oglądalności.
– Długo u was pracowała? – spytał Myron.
– Och, nie wiem. Rok, dwa – odparł Arthur. – Naprawdę nie pamiętam. Ja i brat nie zajmowaliśmy się służbą. Należało to do naszej mamy.
„Wiarygodne wyparcie się”? Tak szybko? Ciekawe.
– Czy pamiętacie, dlaczego odeszła ze służby?
Arthur Bradford zachował przyklejony uśmiech, ale coś działo się z jego oczami. Źrenice mu się rozszerzyły i przez chwilę zdawało się, że ma trudności ze skupieniem wzroku. Obrócił się do brata. Sprawiali wrażenie wytrąconych z równowagi, jakby nie byli pewni, w jaki sposób potraktować ten frontalny atak. Z jednej strony nie chcieli odpowiadać na pytania, z drugiej utracić niebagatelnego wsparcia finansowego ze strony firmy maklerskiej Lock-Horne.
– Nie, nie pamiętam – przejął inicjatywę Arthur. Masz wątpliwości, rób uniki. – A ty, Chance?
Chance rozłożył ręce i posłał im chłopięcy uśmiech.
– Tylu ludzi przychodzi i odchodzi.
Spojrzał na Wina, jakby chciał powiedzieć: „Wiesz, jak jest”. Ale w jego oczach nie znalazł otuchy.
– Zrezygnowała ze służby czy ją wyrzucono?
– Och, wątpię, czy wyrzucono – odparł szybko Arthur. – Mama bardzo dobrze traktowała służbę. Rzadko kogoś wyrzucała, a może wcale. To sprzeczne z jej naturą.
Polityk najczystszej wody. Jego odpowiedź mogła być prawdziwa lub nie – Arthur Bradford miał to za nic – ale informacja w prasie, że bogata rodzina wyrzuciła z pracy biedną czarną służącą, byłaby ze wszech miar niepożądana. Polityk dostrzega takie rzeczy instynktownie i obmyśla odpowiedź w ciągu sekund. Rzeczywistość i prawda zawsze muszą ustąpić przed bożkami publicznego wizerunku i dobrze brzmiących wypowiedzi.
– Jej rodzina twierdzi, że Anita Slaughter pracowała tu do dnia, w którym zniknęła – nie dał za wygraną Myron.
Bracia byli za cwani, żeby połknąć przynętę i spytać: „Zniknęła?”, ale postanowił ich przeczekać. Ludzie nie znoszą milczenia, dlatego często je przerywają. To stara policyjna sztuczka: nie mów nic, pozwól, żeby swoimi wyjaśnieniami sami wykopali sobie grób. W przypadku polityków wyniki zawsze były interesujące: chociaż dobrze wiedzieli, że powinni trzymać gęby na kłódkę, to dziedzicznie nie byli do tego zdolni.
– Przykro mi – rzekł wreszcie Arthur Bradford. – Jak już wyjaśniłem, tymi sprawami zajmowała się mama.
– To może powinienem porozmawiać z nią.
– Niestety, nie za dobrze się czuje. Biedactwo, ma ponad osiemdziesiąt lat.
– Mimo to chętnie bym się z nią spotkał.
– Obawiam się, że to niemożliwe.
W głosie Arthura zadźwięczała stal.
– Rozumiem. A czy wiecie, kim jest Horace Slaughter?
– Nie – odparł Arthur. – Czyżby był krewnym Anity?
– To jej mąż. – Myron spojrzał na Chance’a. – Zna go pan?
– Nie przypominam sobie.
„Nie przypominam sobie”. Chance odpowiedział jak świadek na procesie, który chce zostawić otwartą furtkę.
– Z wyciągu jego rozmów telefonicznych wynika, że ostatnio dużo dzwonił do waszego sztabu wyborczego.
– Do naszego sztabu dzwoni wiele osób – odparł Arthur i dodał z chichotem. – A przynajmniej mam taką nadzieję.
Chance też zachichotał. Jajarze z tych Bradfordów, ho, ho!
– Tak, pewnie.
Myron spojrzał na Wina. Win skinął głową. Wstali.
– Dziękuję za przyjęcie – powiedział Win. – Sami trafimy do wyjścia.
Bradfordowie próbowali ukryć osłupienie.
– O co chodzi, do licha?! – nie wytrzymał Chance.
Arthur uciszył go spojrzeniem i wstał, żeby uścisnąć gościom ręce, ale Myron i Win byli już przy drzwiach.
Myron odwrócił się.
– Dziwne – powiedział, naśladując najlepiej jak umiał porucznika Colombo.
– Co? – spytał Arthur Bradford.
– Że nie pamiętacie lepiej Anity Slaughter.
Arthur uniósł dłonie.
– W ciągu lat pracowało tu mnóstwo osób.
– To prawda. – Myron przestąpił próg. – Ale ile z nich znalazło zwłoki twojej żony?
Bracia skamienieli, zamienili się w dwa nieruchome, gładkie, zimne głazy. Myron nie czekał na dalszy ciąg. Puścił drzwi i podążył za Winem.
13
– Co właściwie osiągnęliśmy? – spytał Win, kiedy przejechali przez bramę.
– Dwie rzeczy. Po pierwsze, chciałem się przekonać, czy mają coś do ukrycia. I już wiem, że mają.
– Wiesz to na podstawie…
– Ich bezczelnych kłamstw i wykrętów.
– To politycy. Gdybyś spytał ich, co jedli na śniadanie, też kręciliby i kłamali.
– Uważasz, że nic się za tym nie kryje?
– Kryje się. A ta druga rzecz?
– Chciałem ich sprowokować.
Win uśmiechnął się, gdyż spodobał mu się ten pomysł.
– I co dalej, Wszechwiedzący?
– Musimy zbadać przedwczesną śmierć Elizabeth Bradford.
– Jak?
– Wskocz na South Livingston Avenue. Powiem ci, gdzie skręcić.
Komenda policji w Livingston mieściła się obok ratusza, naprzeciwko biblioteki publicznej i gimnazjum. Prawdziwe centrum miasta. Myron wszedł do środka i spytał o policjantkę Francine Neagly. Francine skończyła gimnazjum po drugiej stronie ulicy w tym samym roku co on. Miał nadzieję, że dopisze mu szczęście i ją zastanie.
Surowy sierżant dyżurny poinformował go, że funkcjonariuszka Neagly jest „aktualnie nieobecna” – tak mówią policjanci – ale zgłosiła przez radio, że idzie na lunch i że będzie w Garkuchni Ritza.
Garkuchnia Ritza wyglądała naprawdę szpetnie. Dawny porządny budynek z cegły pomalowano sprayem barwy morskich wodorostów, a drzwi – łososiowym różem, tworząc kompozycję kolorystyczną za krzykliwą nawet dla statków linii Carnival Cruise. Myrona odrzucała. Za jego szkolnych lat Garkuchnia była zwykłą, skromną jadłodajnią i nazywała się Dziedzictwo. Otwarta całą dobę, należąca oczywiście – na mocy prawa stanowego? – do Greków, przyciągała uczniów gimnazjum, którzy po piątkowo-sobotnim zbijaniu bąków wpadali tam na hamburgery i frytki. Myron z kolegami wkładali bluzy szkolnej drużyny, biegli na prywatki i kończyli tutaj. Próbował sobie przypomnieć, co na nich robił, ale nie pamiętał nic szczególnego. W szkole średniej nie pił – po alkoholu miał mdłości – a jeśli chodzi o dragi, to pruderią dorównywał w tych sprawach Pollyannie. Cóż więc robił na tych imprezach? Pamiętał oczywiście głośną muzykę Doobie Brothers, Steely Dana, Supertrampa, czerpał głęboką wiedzę z tekstów piosenek Blue Oyster Cult (Jo, gościu, co naprawdę chodzi po łbie Ericowi, kiedy śpiewa: „Chcę to zrobić twojej córce na polnej drodze”?). Pamiętał też sporadyczne, zwykle jednorazowe randki z dziewczynami, po których on i one unikali się jak ognia aż do matury. Nie pamiętał jednak nic poza tym. Człowiek chodził na prywatki z obawy, że coś go ominie. Ale nic się tam nie działo. We wspomnieniach pozostał po nich tylko mglisty ślad.