Po trzech sygnałach usłyszał drażniąco wyniosły głos z taśmy: „Niczego nie nagrywaj, odwieś słuchawkę i się powieś”. Pip! Pokręcił głową, uśmiechnął się i jak zwykle nagrał wiadomość.
Rozłączył się i zadzwonił do agencji.
– RepSport MB – odezwała się Esperanza.
M oznaczało Myron, B Bolitar, a RepSport, że agencja reprezentuje sportowców. Sam wymyślił tę nazwę, bez pomocy speców od marketingu. Mimo oczywistych sukcesów i pochwał pozostał skromny.
– Są jakieś wieści? – spytał.
– Tysiące.
– A z ważnych?
– Greenspan pyta, ile zarobiłeś na nagłych zwyżkach stóp procentowych. Poza tym nic. Czego chciał Norm? – spytała czujnie.
Esperanza Diaz – „hiszpańska siksa”, jak nazwał ją Norm – pracowała w agencji RepSport MB od zarania. Przedtem, jako Mała Pocahontas, zajmowała się zawodowo damskim wrestlingiem. Krótko mówiąc, przebrana w bikini, takie jak Raquel Welch w filmie Milion lat przed naszą erą, obłapiała inne kobiety na oczach rozentuzjazmowanej tłuszczy. Swój awans na reprezentantkę sportowców uważała poniekąd za krok wstecz w karierze.
– Chodzi o Brendę Slaughter – odparł.
– Tę koszykarkę?
– Tak.
– Widziałam kilka jej meczów. W telewizji wygląda na gorącą sztukę.
– Na żywo również.
– Myślisz, że uprawia miłość, która nie śmie wymówić swego imienia? – spytała po chwili.
– Co?
– Czy lubi kobiety?
– O mamo. Zapomniałem sprawdzić, czy ma lesbijski tatuaż.
Preferencje seksualne Esperanzy zmieniały się jak poglądy polityków po wyborach. Obecnie gustowała w mężczyznach. Był to, jak się domyślał, jeden z plusów biseksualności: kochasz, kogo wola. Coś o tym wiedział. W szkole średniej miał takiego pecha, że na randkach z reguły trafiał na biseksualistki – gdy tylko wspomniał o seksie, natychmiast robiły w tył zwrot. Dowcip był stary, zgoda, ale jary.
– Nie szkodzi. Ja naprawdę lubię Davida – powiedziała, mając na myśli obecnego kochasia. Ich związek nie miał szans. – Lecz musisz przyznać, że Brenda Slaughter jest seksowna.
– Przyznaję.
– Fajnie byłoby spędzić z nią parę nocek.
Myron skinął głową. Ktoś pośledniejszego formatu mógłby wyczarować w głowie kilka niezłych widoczków gibkiej, filigranowej hiszpańskiej piękności w namiętnych obłapkach z zachwycającą czarną amazonką w staniku sportowym. Ale nie taki dżentelmen i światowiec jak on.
– Norm chce, żebyśmy jej pilnowali – powiedział i zdał jej relację.
Kiedy skończył, usłyszał westchnienie.
– O co chodzi? – spytał.
– Chryste Panie, Myron, jesteśmy agencją sportową czy agencją Pinkertona?
– Agencją, która ma zdobywać klientów.
– Powtarzaj to sobie na okrągło.
– O co chodzi, do licha?
– Nic. Co mam zrobić w tej sprawie?
– Jej ojciec zniknął. Nazywa się Horace Slaughter. Spróbuj znaleźć coś na jego temat.
– Będzie mi potrzebna pomoc.
Myron potarł oczy.
– Myślałem o zatrudnieniu kogoś na stałe – rzekł.
– Kogoś, kto dysponuje czasem?
Nie odpowiedział.
– Dobra. – Westchnął. – Zadzwoń do Wielkiej Cyndi. Ale zaznacz, że zatrudniamy ją na próbę.
– W porządku.
– Kiedy zjawi się jakiś klient, masz ją ukryć w moim gabinecie.
– Tak, tak…
Esperanza odłożyła słuchawkę.
Po zakończeniu zdjęć Brenda Slaughter podeszła do Myrona.
– Gdzie teraz mieszka pani ojciec? – spytał.
– Tam gdzie mieszkał.
– Była pani w jego mieszkaniu po tym, jak zniknął?
– Nie.
– Więc zacznijmy od niego.
3
Newark w New Jersey. Podła dzielnica. Potrzebna jak wrzód.
Ruiny – to słowo pierwsze cisnęło się na usta. Budynki nie tyle się rozpadały, ile waliły, topniały jak polane nieznanym kwasem. Pojęcie odbudowy było tu równie obce jak marzenie o podróżach w czasie. Otoczenie wyglądało na kadr z wojennej kroniki filmowej – jak Frankfurt po nalocie aliantów – a nie na ludzkie siedlisko.
Było tu jeszcze straszniej, niż pamiętał. Gdy jako nastolatek przejeżdżał tą samą ulicą z tatą, zamki w drzwiczkach ich samochodu same się zablokowały, jakby wyczuły niebezpieczeństwo. „Latryna” – mruknął ze ściągniętą twarzą ojciec, który dawno temu dorastał niedaleko stąd. Myron nikogo nie kochał i nie czcił bardziej od swojego taty, i oto ten najpoczciwszy człowiek na świecie ledwo nad sobą panował. „Popatrz, co oni zrobili z tą starą dzielnicą” – powiedział.
Popatrz, co zrobili.
Oni.
Wolno minął swoim fordem taurusem stare boisko, śledzony przez wrogie oczy. Obserwująca mecz pięciu na pięciu, ustawiona przy bocznych liniach gromada czarnych kolesiów czekała na zmierzenie się ze zwycięzcami. Nie grali w trampkach z tanich supermarketów jak za jego czasów, tylko w kosztujących od stu baksów w górę rozmaitych najkach niezdzierajkach i adaśkach, na które nie było ich stać. Myron poczuł wyrzuty sumienia. Rad by z pozycji szlachetnego oburzenia potępić zanik wartości, materializm i resztę, jednakże bardzo mu ciążyło, że jako agent czerpie zyski z reklam obuwia sportowego. Nie czuł się z tym dobrze, ale z drugiej strony nie chciał być hipokrytą.
Nikt też nie nosił już spodenek. Cała młódź paradowała w niebieskich i czarnych dżinsach, zjeżdżających nisko w stronę ziemi jak pantalony, które cyrkowi klauni wkładają dla większego śmiechu. W pasie opadały im na jaja, odsłaniając szpanerskie markowe bokserki. Myron nie chciał uchodzić za zgreda, który zrzędzi na modę młodego pokolenia, lecz przy niej spodnie dzwony i buty na platformach wydawały się całkiem praktyczne. Jak możesz dać z siebie wszystko, skoro bez przerwy musisz podciągać opadające sztany?
Ale największa zmiana zaszła w spojrzeniach. Kiedy przyjechał tu po raz pierwszy jako piętnastoletni uczeń szkoły średniej, był wystraszony, jednakże wiedział, że jeśli chce się wznieść na wyższy poziom, musi zmierzyć się z najlepszymi rywalami. A to oznaczało grę tutaj. Nie powitano go z otwartymi rękami. Skądże. Połączona z zaciekawieniem niechęć w oczach tamtych chłopców była niczym w porównaniu ze śmiertelną wrogością, z jaką patrzyli na niego ci. Ich nienawiść była jawna, bezpośrednia, pełna zimnej rezygnacji. Pewnie to banał, ale wówczas – niespełna dwadzieścia lat temu – było tu nieco inaczej. Może więcej nadziei. Trudno powiedzieć.
– Nawet ja bałabym się tu grać – odezwała się Brenda, jakby czytając w jego myślach.
Myron skinął głową.
– Nie było ci łatwo, co? Przyjeżdżać tutaj, żeby grać w kosza.
– Twój ojciec mi to ułatwił – odparł.
Uśmiechnęła się.
– Nie mogłam pojąć, dlaczego tak cię polubił. W zasadzie nienawidził białych.
– To ja jestem biały? – spytał Myron, udając, że wzdycha.
– Jak Pat Buchanan.
Zaśmiali się z przymusem.
– Opowiedz mi o tych groźbach – ponowił prośbę Myron.
Brenda spojrzała w szybę. Minęli plac usłany kołpakami samochodowymi. W słońcu lśniły setki, może tysiące dekli. Osobliwy interes. Ludzie kupują nowe dekle tylko wtedy, kiedy im je ukradną. Kradzione dekle lądują w miejscu takim jak to. Tak się nakręca koniunkturę.
– Dostaję telefony – zaczęła. – Głównie w nocy. Raz zagrozili mi, że mnie uszkodzą, jeśli nie znajdę ojca. Innym razem powiedzieli, że lepiej dla mnie, by pozostał moim menedżerem. – Zamilkła.
– Podejrzewasz, co to za jedni?
– Nie.
– Nie domyślasz się, dlaczego ktoś chce znaleźć twojego ojca?