Buldożery spojrzały na siebie, a potem na niego. Niezbyt się przestraszył. Te dwa zbiry zajmowały się dostawą. Pakunek mieli dostarczyć niepoobijany. Mógł się więc z nimi trochę podroczyć. A poza tym takim gościom nie wolno okazać strachu. Jeśli go u ciebie wyczują, dopadają cię i gnoją. Naturalnie mógł się co do nich mylić. A jeżeli byli niezrównoważonymi psycholami, gotowymi wybuchnąć przy najlżejszej prowokacji? Życie pełne jest małych niespodzianek.
– Chce cię widzieć pan Ache – oznajmił pierwszy buldożer.
– Który?
– Frank.
Myron zamilkł. Niedobrze. Bracia Ache byli czołowymi nowojorskimi gangsterami. Liczby nieszczęść i cierpień, które miał na sumieniu starszy z nich, Herman, głowa gangu, pozazdrościłby mu niejeden dyktator z kraju Trzeciego Świata. Ale w porównaniu ze swoim porąbanym młodszym bratem Frankiem Herman Ache był niegroźny jak Kubuś Puchatek.
Gangsterzy strzelili szyjami i skwitowali jego milczenie uśmiechami.
– Wymiękłeś, cwany gapo?
– Wiecie, od czego kurczą się jaja? – Myron podszedł do samochodu. – Od sterydów.
Była to jego stara, ale jara odżywka, a poza tym uwielbiał klasykę. Nie miał wyboru. Musiał jechać. Wsunął się na tylne siedzenie długiej limuzyny. Był tam barek i telewizor, nastawiony na show Regisa i Kathy Lee.
– Litości, poddaję się. Powiem wszystko – powiedział.
Buldożery nie zrozumiały. Myron zgasił telewizor. Nikt nie zaprotestował.
– Jedziemy do Clancy’ego? – spytał.
Tawerna Clancy’ego była siedzibą braci Ache’ów. Był tam przed dwoma laty z Winem i miał nadzieję, że po raz ostatni.
– Siedź cicho, frajerze.
Myron zamilkł. Wjechali na West Side Highway, pomknęli na północ – w przeciwną stronę niż Tawerna Clancy’ego – i skręcili w prawo w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę. Gdy dotarli do garażu na Piątej Alei, Myron zorientował się, dokąd zmierzają.
– Jedziemy do biura TruPro – rzekł głośno.
Buldożery nie odpowiedziały. Nie szkodzi. Nie mówił do nich.
TruPro było jedną z największych agencji sportowych w kraju. Przez wiele lat zarządzał nią Roy O’Connor, padalec w garniturze, niezrównany spec w łamaniu prawa. Był mistrzem w podpisywaniu nielegalnych kontraktów ze sportowcami, którzy ledwo wyszli z pieluch, pozyskując ich przekupstwem i szantażem. Ale, tak jak wielu skorumpowanych macherów przed nim, i jego w końcu upolowano. Myron dobrze znał ów scenariusz. Facet sądzi, że można być „trochę w ciąży”, poflirtować sobie chwilkę z gangsterami. Ale mafia tak nie działa. Daj jej palec, a wciągnie rękę. I to właśnie spotkało agencję TruPro. Roy był winien pieniądze, a kiedy nie mógł ich zwrócić, zasługujący na swoje nazwisko bracia Ache – czyli Ból – przejęli ją w swoje łapy.
– Wysiadka, frajerze.
Myron podążył za brysiami Ache’ów, Bubbą i Rockym – jeśli nie wabili się tak, to powinni – do windy. Wysiedli na siódmym piętrze i minęli recepcjonistkę. Nie podniosła głowy, ale ukradkiem zerknęła. W przelocie pozdrowił ją ręką. Zatrzymali się przed drzwiami biura.
– Obszukaj go.
Buldożer pierwszy przystąpił do obmacywania. Myron zamknął oczy.
– Boże, ale miło. Bardziej w lewo – powiedział.
Buldożer skończył go obszukiwać i groźnie łypnął.
– Właź!
Myron otworzył drzwi i wszedł do środka.
– Myron!
Frank Ache rozpostarł ręce i ruszył mu naprzeciw.
Choć był niebywale dziany, nie tracił kasy na stroje. Jego ulubionym wdziankiem były tanie welurowe dresy w stylu tych, w których tak wygodnie jest gościom z Zagubionych w kosmosie. Dziś paradował w ciemnopomarańczowym z żółtym wykończeniem. Zamek w bluzie miał zsunięty niżej niż modele na okładkach „Cosmopolitan”, a siwe włosy na piersi tak gęste jak góralski sweter. Z ogromną głową na wąziutkich ramionach i zapasową oponą w pasie, której pozazdrościłby mu Michelin Man, przypominał klepsydrę, w której skończył się czas. Był duży, nalany, a czubek jego głowy wyglądał jak łysa góra, wypiętrzona podczas trzęsienia ziemi.
Zamknął go w dzikim niedźwiedzim uścisku. Myrona zamurowało, bo zwykle Frank był tak chętny do przytulanek jak szakal chory na półpasiec.
– Ja cię, Myron, świetnie wyglądasz – powiedział Ache, trzymając go na wyciągnięcie ręki.
– Dzięki, Frank – odparł, starając się nie mrugnąć.
Frank zrewanżował mu się pełnym uśmiechem, demonstrując dwa rzędy ciasno upakowanych zębów koloru ziaren kukurydzy. Myron postarał się nie wzdrygnąć.
– Ileśmy się nie widzieli?
– Rok z małym okładem.
– Spotkaliśmy się u Clancy’ego, dobrze mówię?
– Nie.
– A gdzie? – zdziwił się Frank.
– Na drodze w Pensylwanii. Przestrzeliłeś mi opony, zagroziłeś, że wybijesz moją rodzinę, a na koniec kazałeś spadać z samochodu, zanim urwiesz mi orzechy i nakarmisz nimi wiewiórki.
Frank zaśmiał się i klepnął Myrona w plecy.
– To były czasy, co?
Myron zachował spokój.
– Jaką masz do mnie sprawę, Frank? – spytał.
– A co, śpieszy ci się?
– Chciałem od razu przejść do rzeczy.
– Myron! – Frank szeroko rozłożył ramiona. – Widzisz te przyjaźnie rozłożone ręce? Zmieniłem się. Jestem nowym człowiekiem.
– Znalazłeś wiarę?
– Można tak powiedzieć.
– Aha.
Z twarzy Franka spełzł uśmiech.
– Wolisz moje stare metody?
– Są przynajmniej szczere.
Po uśmiechu nie zostało śladu.
– Znów to robisz, Myron.
– Co?
– Wchodzisz mi w dupę. Przytulnie tam?
– Przytulnie. – Myron skinął głową. – Z ust mi to wyjąłeś.
Otworzyły się drzwi i weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, Roy O’Connor, fasadowy prezes TruPro, wsunął się tak cicho, jakby prosił, by pozwolono mu żyć. Zapewne tak właśnie było. W obecności Franka Roy chyba podnosił palce, żeby spytać, czy może wyjść na siusiu. Drugi, dwudziestokilkuletni, nienagannie ubrany, wyglądał jak bankowiec świeżo po studiach menedżerskich.
Myron pozdrowił ich szerokim gestem.
– Cześć, Roy – powitał O’Connora. – Dobrze wyglądasz.
Roy skinął sztywno głową i usiadł.
– A to mój syn – rzekł Frank. – Frankie Junior. Nazywaj go FJ.
– Cześć – powiedział Myron. – FJ?!
FJ spojrzał na niego spode łba i usiadł.
– Roy właśnie go zatrudnił – wyjaśnił Frank.
Myron uśmiechnął się do Roya O’Connora.
– Pewnie strasznie się namęczyłeś z wyborem, przedzierając się przez tę górę życiorysów etcetera, co, Roy?
Roy nie zareagował.
Frank obszedł kaczym chodem biurko.
– Ty i FJ macie coś wspólnego, Myron – powiedział.
– Tak?
– Studiowałeś na Harvardzie, nie?
– Prawo.
– A FJ skończył tam zarządzanie.
Myron skinął głową.
– Tak jak Win.
Na dźwięk tego imienia zapadła cisza. Roy O’Connor skrzyżował nogi. Pobladł. Tylko on zetknął się z bliska z Winem, ale pozostali go znali. Wina ucieszyłaby ich reakcja. Do pokoju z wolna powróciło życie. Zajęli miejsca. Frank położył na biurku łapy wielkie jak puszki szynki.
– Podobno reprezentujesz Brendę Slaughter – rzekł.
– Gdzie tak słyszałeś?
Frank wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Co za głupie pytanie!”.
– To prawda, Myron?
– Nie.
– Nie reprezentujesz jej?
– Nie, Frank.
Frank spojrzał na Roya, który siedział jak tężejący gips, i na syna. FJ pokręcił głową.
– Więc stary Brendy wciąż jest jej menedżerem?