Porucznik dał się w końcu przekonać, a Leszczyński wziął na siebie obowiązek porozmawiania telefonicznie z pułkownikiem. Odpowiedź była przychylna. Wobec tego podporucznik Klimczak postanowił przesłuchać pokojówkę Rózię, zanim pułkownik zjawi się w „Carltonie”.
Pani Rózia dokładnie opowiedziała, jak to prawie punktualnie o godzinie, dziewiątej, jeszcze przed rozpoczęciem „Kobry”, wzięła z kuchni szklankę z herbatą i zaniosła ją do pokoju jubilera. Gdy otworzyła drzwi, w pokoju paliło się światło, a Dobrozłocki leżał na podłodze w kałuży krwi. Tak się tym przestraszyła, że upuściła szklankę i z krzykiem zbiegła na dół.
– A dlaczego wzięła pani ze sobą młotek, który leżał koło jubilera?
– Jaki młotek? O czym pan mówi?
– Ten młotek – tu podporucznik pokazał pokojówce narzędzie, które – jak oświadczył – przypuszczalnie przyniósł ze sobą bandyta i rozbił głowę złotnikowi.
– Co też pan wygaduje – oburzyła się Rózia – przecież to nasz młotek. Rano dzieciaki kierownika wyciągnęły go ze skrzyni z narzędziami i coś majstrowały na dworze. Potem nie odniosły na miejsce, tylko porzuciły na schodach. Kiedy goście wracali na obiad, to jedna z pań mało się o niego nie przewróciła. Wtedy pani Zachwytowicz podniosła młotek, przyniosła do hallu i położyła na kanapce. Pewnie stamtąd go wzięliście.
– Pani widziała, że ten młotek cały czas tam leżał?
– Młotek widziałam, ale go nie pilnowałam. Miałam nawet zanieść go do kuchni, ale zapomniałam. Przed kolację leżał jeszcze w hallu.
– A po kolacji?
– Potem nie wychodziłam z jadalni. Podawałam kolację, a później sprzątałam.
– Kiedy pani wyszła z jadalni?
– Jak pan inżynier krzyknął, że zreperował telewizor. Była za pięć dziewiąta.
– Tak dobrze pamięta pani godzinę?
– Przecież w jadalni wisi zegar. Kiedy pracuję, często na niego patrzę. Spojrzałam też, kiedy wychodziłam i gasiłam światło. Była równo 8.55.
– I ani razu nie opuściła pani jadalni?
– Nie. Mamy windę. Brudne naczynia i nakrycia odsyłamy na dół windą.
– Niech pani sobie przypomni, jak to było po kolacji. Kto pierwszy opuścił salę i kiedy wyszedł pan Dobrozłocki?
– Pierwszy wyszedł pan inżynier. Za nim pan Dobrozłocki. Doskonale pamiętam, że inżynier Żarski powiedział: „muszę zreperować telewizor” i za chwilę usłyszeliśmy gwizdy z salonu. Pan Dobrozłocki wychodząc, prosił o przyniesienie herbaty.
– A następni? W jakiej kolejności wychodzili?
– Trzecia była chyba pani Miedzianowska. Mówiła, że idzie do „Kmicica”. Potem może pan Krabe, a może pani profesor? Pani Zachwytowicz poszła się uczesać, bo wybierała się na dansing. Najdłużej zostali pan redaktor i pan malarz.
– To bardzo ważne, co pani mówi. Mamy w ten sposób kolejność, w jakiej pensjonariusze wracali po kolacji do swoich pokoi. Czy nikt więcej nie wchodził do jadalni?
– Wchodzili. Był kierownik i pani Basia po powrocie z miasta. A może odwrotnie? Najpierw pani Basia, a później kierownik. Pamiętam, że pani Miedzianowska wróciła po pół do dziewiątej.
– Do kogo był ten telefon, który pani odbierała? – zapytał podporucznik.
Pokojówka spojrzała na milicjanta wzrokiem pełnym zdziwienia. Takim, jakim się patrzy na wariatów.
– Przecież tłumaczyłam już panu porucznikowi, że cały czas byłam w jadalni. Nie wychodziłam stąd ani na krok. Najpierw wydawałam kolację gościom, później zaś, kiedy już wszyscy zjedli i wyszli, sprzątałam.
– To tak dużo roboty, żeby zajęło aż tyle czasu? Kiedy skończyła się kolacja?
– Na kolację zawsze dzwonimy punktualnie o siódmej. O, tym gongiem – pani Rozda pokazała duży metalowy gong wiszący na jednej ze ścian jadalni – zasadniczo kolację wydaje się od siódmej do ósmej. Kto się spóźni, albo je zimne, albo dostaje tylko deser, który stoi zawsze na stole. Chyba że ktoś uprzedzi, że przyjdzie później. Wtedy zanoszę jedzenie do pokoju.
– Dzisiaj też pani nosiła komuś?
– Nie. Dzisiaj wszyscy zeszli do jadalni zaraz po siódmej.
– A długo siedzieli?
– Nie. Każdy się gdzieś spieszył. Pan inżynier, jak już mówiłam, zjadł najprędzej i od razu poszedł reperować telewizor. Pani Basia również się spieszyła, bo wychodziła do kawiarni. Inni też nie siedzieli i nie rozmawiali zbyt długo.
– Więc jak długo mniej więcej trwała ta kolacja? Pani Rózia zastanowiła się.
– Chyba nie dłużej, jak czterdzieści minut.
– Potem już nikogo w jadalni nie było? Pokojówka była zdziwiona tymi pytaniami.
– Chyba nie.
– Wszyscy wyszli razem?
– Przypominam sobie, że najdłużej siedzieli przy stole pan redaktor i pan malarz.
– Kto?
– No pan Andrzej Burski i pan Paweł Ziemak. Pili herbatę i rozmawiali. Potem pan redaktor wstał i wyszedł, a pan Ziemak jeszcze chwilę został sam.
– Może pani namyśli się i jeszcze raz powie nam, w jakiej kolejności goście opuszczali jadalnię po kolacji.
– Więc jak już mówiłam, pierwszy wyszedł pan inżynier Żarski. Zaraz za nim pani Barbara Miedzianowska. Ona nawet nie poszła na górę do swojego pokoju, tylko miała w przedpokoju futerko – taką krótką kurteczkę, włożyła ją i wyszła z „Carltonu”. To już byłoby dwoje.
– A reszta?
– Kiedy ja specjalnie nie uważałam – pokojówka broniła się przed indagacją oficera milicji.
– Niech sobie jednak pani przypomni. To bardzo ważne. Ustaliliśmy, że pierwszy inżynier, później pani Miedzianowska, a dwaj ostatni to Burski i Ziemak. A reszta?
Pani Rózia namyślała się.
– Już wiem. Źle powiedziałam przedtem. Nie tak było. Teraz pamiętam doskonale. Najpierw wyszedł pan inżynier, zaraz za nim pan Dobrozłocki. Dopiero trzecia wyszła pani Basia. Reszta państwa siedziała jeszcze chwileczkę i rozmawiała. Potem opuściła jadalnię pani Zachwytowicz, a za nią i pani profesor Rogowiczowa. Z kolei wyszedł pan Jerzy Krabe i na końcu, tak jak mówiłam, pan Burski, a w parę minut po nim pan Ziemak.
– No świetnie – ucieszył się podporucznik – mamy więc już jedną sprawę wyjaśnioną. Tak więc na jakieś piętnaście minut przed ósmą została pani sama w jadalni?
– Tak – zgodziła się pokojówka.
– A co było potem?
– No przecież mówiłam. Sprzątałam. Najpierw musiałam zebrać wszystkie naczynia i po ustawieniu w windzie zesłać do kuchni. Następnie zdjęłam obrusy, zamiotłam cały pokój i nakrywałam już na rano, na śniadanie.
– Tak pani zeszło do prawie dziewiątej?
– A jak się panu zdaje? – pokojówka zaperzyła się z lekka. – Na pewno nie siedziałam z założonymi rękami.
– Nie o to chodzi – podporucznik Klimczak usiłował załagodzić sytuację. – Naturalnie, że posprzątanie takiej dużej sali wymaga czasu. Mnie idzie o co innego. Czy przebywając cały czas w jadalni, nie zauważyła pani czegoś?
– Co miałam zauważyć?
– Na przykład, że ktoś schodził na dół, lub wchodził do góry?
– Ktoś obcy?
– Nie tylko. Również i z mieszkańców pensjonatu.
– Obcy nie mógł wejść tak, żeby go portier Jasio nie zauważył. A co do naszych państwa, to wchodziła tylko pani Miedzianowska. Widziałam ją, bo wstąpiła do jadalni. Przecież z tego pokoju nie widać, kto wchodzi do hallu i na schody.
– No, niezupełnie pani ma rację. Nie widać z tego miejsca, gdzie siedzimy, ale od tych stolików, stojących na środku pokoju naprzeciwko drzwi wejściowych, widać i cały korytarz, i część hallu, a nawet początek schodów.