– Doskonale – ucieszył się pułkownik – a może pamięta pani jeszcze, czy pan Dobrozłocki poszedł do siebie na górę?
– Tak. Widziałam, że skręcił z korytarza na schody.
– Po wyjściu jubilera już nikt nie wchodził do jadalni?
– Z gości na pewno nikt. Nie pamiętam tylko, czy kierownik nie zajrzał po raz drugi. Wiem, że był, ale nie pamiętam kiedy. Tego sobie nie mogę przypomnieć.
Podporucznik widząc, że dalsze przesłuchiwanie pokojówki nie przyniesie już żadnych nowych rezultatów, odczytał pani Rózi protokół. Podpisała zeznania i zapytała:
– To już mogę iść do siebie?
– A pani gdzie mieszka?
– W sąsiedniej willi, w „Sokoliku”.
– Niech pani idzie. W razie potrzeby ściągniemy panią z powrotem.
Pokojówka wyszła. Sierżant poinformował obu oficerów, że służba pracująca w suterenie potwierdza zeznania pani Rózi. Kierownik i portier Jasio byli w kuchni aż do momentu, kiedy trzeba było iść na „Kobrę”. Kierownik wprawdzie wychodził raz, czy dwa razy, ale portier nie opuścił pomieszczeń kuchennych.
– Zeznania pokojówki są dla nas bardzo ważne – powiedział pułkownik – zawężają czas, w którym popełniona została zbrodnia. Poprzednio przypuszczaliśmy, że przestępca rozporządzał okresem czasu pomiędzy za dwadzieścia ósma, a zapiąć dziewiąta. Obecnie wiemy już, że mniej więcej kwadrans przed dziewiątą Dobrozłocki zdrowy i cały stał w drzwiach jadalni. A więc zamachu na niego dokonano pomiędzy za kwadrans a za pięć dziewiąta. Zbrodniarz „dysponował” tylko dziesięcioma minutami. Ustalenie, co który z gości „Carltonu” robił przez te dziesięć minut, jest łatwiejsze, niż sprawdzenie ich czynności w ciągu przeszło godziny.
– Trzeba będzie odszukać tego Jacka Pacynę – zauważył podporucznik.
– Sądzę, że na to będziemy mieli czas. To nazwisko powinno wypłynąć podczas dalszych przesłuchiwań. Dobrze, że o tym fakcie wiemy, ale nie ujawniajmy go przedwcześnie. Będzie to również probieżem prawdomówności niektórych zeznań. Zwłaszcza tej pani, którą młody człowiek odwiedzał. Jak jej tam…
– Pani Zofia Zachwytowicz.
– Właśnie jej. Jeżeli to ona dokonała napadu lub była wspólniczką biegacza, będzie kryła jego obecność w willi przed napadem.
– To właśnie Jacek Pacyna mógł wejść po drabinie na górę, a schodzić na dół schodami – podporucznik ciągle usiłował wytłumaczyć fakt, że drabina stała pod domem.
– A młotek?
– Zaniosła go na górę pani Zachwytowicz i wręczyła swojemu wspólnikowi.
– Mogło tak być – zgodził się pułkownik – ale wątpię. Żeby rozbić głowę jubilerowi, nie trzeba było szukać koniecznie młotka na terenie „Carltonu”. Ten chłopak przyniósłby odpowiednie narzędzie ze sobą. Oczywiście, musimy bardzo dokładnie sprawdzić pańską hipotezę.
– Teraz wezwiemy portiera – zadecydował podporucznik.
Pan Jasio, sympatyczny blondyn w wieku około trzydziestu lat, zeznał, że pracuje jako portier w „Carltonie” już od sześciu lat. Mieszka w jednym z pokojów sutereny, tuż koło kuchni. Do jego obowiązków należy dokonywanie rano zakupów żywności, później zaś „ma oko” na wchodzących i wychodzących z willi, zaś w nocy otwiera drzwi.
– Czy ktoś wchodził lub wychodził z „Carltonu” po kolacji? – zapytał podporucznik.
– Słyszałem trzaśniecie drzwi wyjściowych – tłumaczył pan Jasio – wyjrzałem oknem z kuchni i zauważyłem, że wychodzi pani Miedzianowska.
– Kiedy to było?
– Zaraz po kolacji.
– A poza nią?
– Nie słyszałem nic.
– Pan był na dole, w kuchni?
– Tak. Cały czas.
– Więc otwierając drzwi wejściowe po cichu, można było wejść lub wyjść z „Carltonu” tak, żeby pan nie zauważył?
– No, jakby się ktoś specjalnie starał, to mogłem nie zauważyć. Siedziałem wprawdzie w kuchni przy oknie, ale mogłem nie spostrzec – zgodził się portier.
Poza tym pan Jasło potwierdził zeznania pokojówki. Z kuchni przeszedł prosto do salonu. Na krzyk Rózi pobiegł na górę. Potem kierownik kazał mu telefonować do pogotowia i na milicję. Dzwonił z „Sokolika”, bo z telefonu w „Carltonie” nie mógł otrzymać połączenia. Tutaj telefon bardzo źle funkcjonuje. Nieraz reklamowali, ale bez żadnego rezultatu. Natomiast aparat w „Sokoliku” działa dużo lepiej. Następnie, na polecenie kierownika, otworzył bramę wjazdową i aż do wezwania nie wychodził z salonu.
– Czy padał deszcz, gdy pan biegł do „Sokolika”? – zapytał pułkownik.
– Zaczynał kropić. Ale kiedy otwierałem bramę, padał już dość spory.
– Widzieliście kiedy ten młotek? – spytał z kolei podporucznik.
– To nasz młotek. Zwykle leży w skrzyni w kuchni.
– A dzisiaj go widzieliście?
– Dzisiaj nie widziałem.
– Skąd jest drabina oparta o balkon „Carltonu”?
– Nie widziałem drabiny. Pan kierownik mówił, że złodziej wlazł po drabinie, ale ja jej nie widziałem.
– Przypomnijcie sobie. Jak biegliście do „Sokolika”, nie zauważyliście drabiny, opartej o balkon „Carltonu”?
– Nie zauważyłem.
– Byliście zdenerwowani i biegliście, aby jak najprędzej wezwać pogotowie. Ale gdy załatwiliście telefony, wracaliście przecież już spokojniej, prawda? I nie widzieliście drabiny?
– Nie widziałem – upierał się portier – wtedy też się spieszyłem, aby powiedzieć, że pogotowie jest w drodze. Ani młotka, ani drabiny nie widziałem.
I tego świadka podporucznik Klimczak zwolnił do domu.
Następnie zeznawał kierownik. Był w kuchni. Później wszedł na chwilę do jadalni, zamienił kilka słów z pokojówką. Tuż przed dziewiątą wszedł na pierwsze piętro do swojego mieszkania, aby sprawdzić, co robią jego dwaj synowie. Gdy usłyszał, że telewizor jest gotowy, zszedł na dół. Razem z nim chłopcy.
– Kiedy pan wyszedł ze swojego pokoju, musiał pan przejść koło numeru zajmowanego przez jubilera. Czy niczego pan nie zauważył?
– Nie. Inaczej przecież nie poszedłbym do salonu.
– A nie zwrócił pan uwagi, że ktoś schodził ze schodów przed lub za panem? A może pan coś słyszał?
Kierownik zastanowił się.
– To tak trudno zapamiętać. Na ogół nie zwracam uwagi na takie drobiazgi. Zdaje mi się, że ktoś wołał, czy też klaskał w dłonie na drugim piętrze. Chyba… Chyba przede mną schodziła ze schodów pani Rogowiczowa.
– Pan widział drabinę? Skąd ona jest?
– To nasza drabina. Zawsze stoi oparta o szczytową ścianę „Sokolika”. Tam też widziałem ją dzisiaj rano.
– A ten młotek?
– Również nasza własność. Moi chłopcy bawili się nim do południa.
– A w hallu pan go nie widział?
– Nie. Zauważyłem dopiero wówczas, gdy pan porucznik wskazał na niego ręką.
– Oglądał pan tę biżuterię?
– Tak. Pan Dobrozłocki zaprosił mnie kiedyś do swojego pokoju i pokazywał te cacka. Pracował nad ich wykończeniem.
– Jak pan myśli, ile one były warte?
– Pan Dobrozłocki oceniał je na ponad 10 000 dolarów. Oczywiście za granicą.
– Jeszcze jedno. Niedawno kupił pan samochód – moskwicza?
– To nie jest tajemnicą. Stale jeżdżę tym wozem. Kupiłem go na raty.
– Ile wynosi rata miesięczna?
– Trzy tysiące złotych.
– To chyba więcej, niż pana pensja? Kierownik poczerwieniał.
– Pan mnie podejrzewa?
– Wszystkich muszę podejrzewać. Proszę o odpowiedź na moje pytanie.
– Z zawodu jestem architektem. Od czasu do czasu robię góralom, i nie tylko góralom, projekty domów. Opanowałem dobrze sztukę projektowania w zakopiańskim stylu. Mógłbym mieć nawet znacznie więcej roboty, tylko nie przyjmuję zamówień ze względu na brak czasu oraz dlatego, aby zbytnio nie czepiał się mnie urząd finansowy. Poza tym pracuje również moja żona.