– To na razie wystarczy. Dziękuję panu. Proszę jednak nie opuszczać budynku.
– Będę u siebie. Chciałbym jedynie zwrócić panom uwagę, że goście zebrani w salonie zaczynają się niecierpliwić. Nie można ich zwolnić?
– Jeszcze nie. Muszą czekać. Powinni zrozumieć, że sprawa jest zbyt poważna, aby brać pod uwagę to, że ktoś będzie spał tej nocy kilka godzin krócej. Tu chodzi przecież o zamach na życie człowieka i kradzież wartości miliona złotych. Niech pan im to wyjaśni.
– Uważam za bardzo prawdopodobne, że winnym jest kierownik – powiedział podporucznik po wyjściu przesłuchiwanego. – Kiedy jubiler wyszedł ze swojego pokoju, wśliznął się tam, a gdy Dobrozłocki wrócił, rąbnął go w głowę. Motyw zbrodni zupełnie jasny. Niełatwo jest płacić ratę 3000 złotych miesięcznie, nawet mając żonę zarabiającą półtora tysiąca. Przypadkowo znam wysokość pensji pani kierownikowej.
– A co z drabiną i wybitą szybą? – spytał pułkownik. – Wracając do motywu, nie łudźmy się. Przy tak ogromnej wartości biżuterii ten motyw pasuje do wszystkich, nie wyłączając także nas. Należy szukać nie motywu, ale odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób i kto?
Te rozważania przerwało wejście do jadalni jednego z milicjantów. Podał on podporucznikowi kartkę papieru, wyjaśniając, że znalazł ją na korytarzu pierwszego piętra. Widocznie właściciel nie zauważył braku zguby.
Był to krótki list. Pisał go, jak wynikało z treści, syn pani profesor. Zygmunt Rogowicz pożyczył od przyjaciela samochód, którym pojechał na wycieczkę. W jakiejś wsi pod Płockiem najechał na dziecko. Rozbił wóz, a dzieciak jest potłuczony i ma złamaną nogę. We wsi nie było posterunku milicji, sprawa nie przybrała więc na razie oficjalnego charakteru, ale chłop – ojciec dziecka, zażądał odszkodowania w wysokości 20 tysięcy złotych. Naprawa rozbitego samochodu wyniesie podobną kwotę, bo pękła rama, uszkodona została chłodnica, nie mówiąc o błotniku, latami i skrzywionej ośce. Ojciec dziecka grozi, że jeżeli nie otrzyma pieniędzy, zamelduje o wypadku. Ponieważ Zygmunt nie ma prawa jazdy, stanął w obliczu perspektywy aresztowania i paru lat więzienia. Jednocześnie właściciel samochodu żąda naprawienia strat. Syn błaga przeto matkę, aby go ratowała i zdobyła potrzebne pieniądze.
– No tak – rzekł z powagą pułkownik – mówiłem, że motyw zbrodni może pasować do wszystkich osób. Każdego z nas taka suma pieniędzy urządziłaby do końca życia, ponieważ prawie każdy z nas ma większe lub mniejsze kłopoty finansowe.
– To racja – przytaknął podporucznik – tym bardziej, że zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz. Rogowiczowa mieszka na parterze, a kierownik zauważył, że na program telewizyjny schodziła po schodach. Wiemy zresztą, że ten list zgubiła na pierwszym piętrze. Poza tym jest ona farmaceutką i zna się trochę na medycynie. Dobrze obliczyła, w jaki sposób uderzyć, aby zabić lub ogłuszyć człowieka.
Pułkownik uśmiechnął się.
– Żadna wyższa wiedza nie jest do tego potrzebna. Wystarczy odpowiednio ciężki młotek i zamach ręki. Niemniej zarówno spostrzeżenia kierownika, jak ten znaleziony list, są rzeczywiście interesujące. Kto wie? Może ta kobieta w walce o wolność swojego dziecka posunęła się aż do zbrodni?
– Sierżancie – rozkazał podporucznik – przyprowadźcie teraz Marię Rogowiczowa.
Rozdział VI
Do jadalni weszła pani profesor, którą podporucznik poprosił o zajęcie miejsca naprzeciwko niego. Z boku długiego stołu siedział milicjant protokołujący zeznania. Pułkownik Lasota usadowił się za podporucznikiem, w pewnej odległości od stołu i dzięki temu mógł obserwować zarówno młodego oficera milicji, jak przesłuchiwaną. Wyborem takiego stanowiska pułkownik ponadto podkreślał, że znajduje się w „Carltonie” nieoficjalnie i w niczym nie chce krępować młodszego kolegi.
Pani profesor zeznawała równym, opanowanym głosem.
– Maria Rogowiczowa. Stan cywilny: wdowa. Syn lat 23, córka lat 19. Zawód: profesor farmacji na Wydziale Farmacji Akademii Medycznej w Białymstoku. Wykształcenie wyższe. Tytuł naukowy – doktor farmacji. Wiek 46 lat. Miejsce zamieszkania: Białystok, ulica Warszawska.
Pani Rogowiczowa potwierdziła tę część zeznań pokojówki i kierownika, dotyczącą przebiegu wypadków po znalezieniu rannego Dobrozłockiego. Zakładała jubilerowi opatrunek. Ranę zdezynfekowała, starając się zatamować upływ krwi. Lekarz pogotowia, który zdjął opatrunek i zbadał ranę, uznał, że i on poza zastrzykiem na podtrzymanie akcji serca nic więcej nie może zrobić na miejscu. Ciała nie ruszała, a jedynie podłożyła jubilerowi małą poduszkę pod głowę. Przy nieprzytomnym była cały czas, aż do przybycia pogotowia, a później milicji.
– Zna się pani na medycynie?
– O tyle, o ile zna się na tym każdy farmaceuta. Na farmacji wykłada się również niektóre przedmioty z zakresu medycyny. Oczywiście nie tak obszernie. W każdym razie uczy się studentów udzielania pomocy w nagłych wypadkach, zakładania opatrunków i tym podobnych rzeczy. Farmaceuta praktykujący, zwłaszcza na wsi, zna się na tym znacznie lepiej, niż profesor akademii. Przecież tam, gdzie nie ma lekarza, w nagłych wypadkach biegnie się po ratunek do apteki. Obecnie nie mam do czynienia z tego rodzaju przypadkami, jak u pana Dobrozłockiego, okazało się jednak, a potwierdził to lekarz z pogotowia, że poradziłam sobie zupełnie dobrze i być może moja pomoc uratowała jubilerowi życie.
– Czy ratując Dobrozłockiego widziała pani w pokoju rannego ten młotek?
– Nie… Żadnego młotka nie było.
– Ale ten młotek widziała pani już przedtem?
– Chyba widziałam. Zaraz, zaraz… Muszę sobie przypomnieć. Tak, gdy wracaliśmy z wycieczki, jakiś młotek leżał na schodach, ale nie wiem czy to ten sam. Pani Zosia Zachwytowicz miała młotek w ręku. Potrząsała nim i mówiła, że rozbiłaby głowę mężowi, gdyby dowiedziała się, że Andrzej ją zdradza.
– Naprawdę tak mówiła?
– To jasne, że żartowała! Wracaliśmy z pięknej wycieczki i byliśmy w doskonałych humorach. Nikt nie przewidywał nieszczęścia, które wkrótce miało nas dotknąć. O życie męża pani Zachwytowicz można być całkowicie spokojnym. Jest tak zawojowany przez małżonkę, że stanowi wyjątkowy okaz pantoflarza. Nie ośmiela się spojrzeć nawet na inną kobietę. Raczej… – tu Rogowiczowa urwała wpół zdania.
– Jeśli zrozumiałem pani myśl – wtrącił pułkownik – raczej pan Zachwytowicz miałby więcej powodów, aby ująć za ten młotek. Czy tak?
Pani profesor uśmiechnęła się.
– Pan mnie chwyta za słowa. Ja tego nie powiedziałam.
– Panią Zachwytowicz zauważyłem w Zakopanem. Trudno zresztą byłoby jej nie zauważyć. Samochody zatrzymują się nawet, gdy ona idzie ulicą. Kto to są ci młodzi ludzie, z którymi tak się afiszuje?
– Jacyś miejscowi. Nie znam ich nazwisk.
– Przepraszam, panie pułkowniku – wtrącił milicjant, który właśnie wszedł do pokoju – panu chodzi o tę wariatkę, która nosi pleciony koszyk na kiju, niebieskie długie buty i rybacki kapelusz?
– Właśnie tak się ubiera pani Zosia – poświadczyła Rogowiczowa.
– To miejscowe chłopaki. Znam ich dobrze. Jeden, Jacek Pacyna, mieszka na Górkach, dobry narciarz. Biega w „Starcie”. Drugi, Heniek Szaflar, jest przewodnikiem w FWP. Obaj porządni i aż się dziwię, że asystują takiej babce. Całe Zakopane będzie się z nich śmiało. Kiedy jechaliśmy tutaj samochodem, widziałem, że szli ulicą Ku Stoczni w stronę miasta.
– Oni tu byli – wyjaśniła pani Rogowiczowa – umówili się z panią Zosią, że razem pójdą na dansing do „Jędrusia”. Pani Zosia, a było to jeszcze przed wypadkiem, wyrażała niezadowolenie z ich spóźniania się. Przyszli przed samym waszym przybyciem, a po opatrzeniu rannego przez lekarza.