– I tak nagle wyszli?
– Redaktor Burski poradził im, aby opuścili pensjonat przed przyjazdem milicji, jeżeli nie chcą być zamieszani w tę sprawę.
– Burski? Dziennikarz z Warszawy? Autor powieści kryminalnych? I ostatniej „Zbrodni w Powszechnym Domu Towarowym”?
– Ten sam. Mieszka w „Carltonie” od dwóch tygodni.
– Coś pan redaktor jest za uczynny i dba, abyśmy nie mieli za dużo pracy. Musimy porozmawiać z nim na ten temat. Ale wracając do naszego przesłuchania, tego młotka pani więcej nie widziała?
– Pani Zosia coś z nim zrobiła. Zdaje się, że przyniosła do „Carltonu”.
– Niech pani sobie przypomni.
– Nie pamiętam. Byłam bardzo zdenerwowana.
– Czym? Przecież wypadek zdarzył się dopiero wieczorem.
– To moje prywatne sprawy. Nie mają żadnego związku z nieszczęściem pana Dobrozłockiego.
– Czy widziała pani klejnoty jubilera?
– Tak. Pokazywał je nam wszystkim dzisiaj po obiedzie. Stare pierścienie, kolia brylantowa wraz z pierścionkiem…
– Pani zna się na klejnotach? Pani wie, jaką wartość przedstawiały te kamienie?
– Znać, to się nie znam. Nie miałam okazji. Nigdy nie mogłam sobie pozwolić na kupno takiej biżuterii. Ale orientuję się, że była bardzo cenna. Pan Dobrozłocki nie krył zresztą tego, że zwłaszcza kolia jest unikatem sztuki jubilerskiej. Zrobił nam na ten temat mały wykład.
– A na ile ocenia pani te precjoza?
– Bo ja wiem? Może na dwa miliony złotych? Może jeszcze więcej?
– Proszę jednak sięgnąć do pamięci i przypomnieć sobie, gdzie leżał ten młotek?
– Na pewno nie przypomnę sobie. Już dwa razy mówiłam panu, że nie pamiętam. Gdybym to wiedziała, nie otaczałabym tego tajemnicą. Ale czy to takie ważne?
– Niech pani przyjrzy się temu młotkowi dokładnie. O, tu przy żelazie, na samym początku trzonka. Co pani widzi?
– Dwie plamki, to chyba krew?
– A tu na żelazie?
– Włoski. Siwe włosy. Takie miał pan Dobrozłocki. Więc tym młotkiem…
– Tak. To jest narzędzie zbrodni. Powiem pani, znaleźliśmy je na kanapce w hallu.
– Straszne. To znaczy, że jeden, jedno z nas…
– Właśnie. Rozumuje pani prawidłowo, jeden z gości pensjonatu dopuścił się tej zbrodni. Czy podejrzewa pani kogoś?
– Nie. Nikogo! Nie mogę w to uwierzyć. Przecież tam jest wybita szyba i drabina stoi pod balkonem…
– Zbrodniarz, zdaniem pani, wszedł po drabinie, wybił szybę, dostał się do pokoju, ogłuszył młotkiem jubilera, zabrał klejnoty, uciekł tą samą drogą, a później był tak uprzejmy, że wstąpił do „Carltonu” i położył ten młotek na kanapie?
Rogowiczowa milczała.
– Niech nam pani powie, jak to było przy kolacji. Kto pierwszy wstał od stołu?
– Inżynier Żarski. Wyszedł wcześniej, aby zreperować telewizor.
– Czy później pan Żarski był cały czas w salonie?
– Tak. Nigdzie nie wychodził. Słyszeliśmy gwizdy i piski aparatu. Siedząc przy stole zastanawialiśmy się, czy inżynierowi uda się naprawić telewizor. Przecież z wykształcenia nie jest elektrotechnikiem, lecz mechanikiem. Pracuje w hucie.
– Naprawił jednak?
– Tak. Ale dopiero przed samą godziną dziewiątą, na kilka minut przed rozpoczęciem „Kobry”.
– A kto następny wyszedł z jadalni?
– Chyba pan Dobrozłocki. Tak, na pewno on. Prosił jeszcze Rózię o przyniesienie mu na górę herbaty. Dlatego właśnie pokojówka znalazła go leżącego na podłodze. Gdyby nie ta herbata, może dokonano by odkrycia dopiero jutro rano. Nikt nie zainteresowałby się nieobecnością Dobrozłockiego, bo jubiler rzadko schodził wieczorami do salonu. Umarłby z upływu krwi. Ta herbata uratowała mu życie.
– Pani nie widziała więcej Dobrozłockiego? Oczywiście zdrowego?
– Nie. Nie widziałam.
– A kiedy wyszła pani z jadalni?
– Wydaje mi się, że zaraz po jubilerze. Nie, najpierw pani Miedzianowska, a ja parę minut po niej.
– Pani poszła do swojego pokoju?
– Tak.
– Co tam pani robiła?
Maria Rogowiczowa spojrzała ze zdziwieniem na podporucznika, wzruszyła ramionami, lecz spokojnie wyjaśniła:
– Najpierw porządkowałam garderobę, bo do kolacji przebrałam się w inną sukienkę. Później czytałam.
– Aż do wyjścia na telewizję?
– Aż do wyjścia.
– A więc nie wychodziła pani z pokoju?
– Dziwna indagacja. Wyszłam raz do łazienki.
– Może zauważyła pani kogoś na korytarzu?
– Nie widziałam nikogo – pani profesor stawała się coraz bardziej zła. Po jej minie widać było, że tak drobiazgowe pytania uważa za zwykłe „czepianie się milicji porządnych ludzi”. Podporucznik nie zwracał jednak uwagi na niezadowolenie Rogowiczowej i dalej ciągnął przesłuchanie.
– A czy inżynier był wtedy w salonie?
– Na pewno był.
– Widziała go pani?
– Widziałam.
– Przecież przechodząc z pani pokoju do łazienki, nie można dostrzec telewizora. Aparat stoi nie naprzeciwko wejścia do salonu, lecz bardziej z boku.
Pani profesor nieco się speszyła, lecz szybko znalazła odpowiedź.
– Kiedy wyszłam z łazienki, podeszłam do drzwi salonu, ponieważ chciałam zapytać inżyniera, czy można liczyć na dzisiejszą „Kobrę”. Widziałam, że pan Żarski stał nachylony nad aparatem i naprawiał coś w jego wnętrzu.
– A co odpowiedział na pani pytanie?
– Wcale go nie pytałam. Widząc, że jest zajęty, cofnęłam się do pokoju.
– Czy inżynier panią zauważył?
– Raczej nie. Głowę miał w telewizorze.
– Dobrze – zgodził się Klimczak – przejdźmy teraz do innych zagadnień. Zeznała pani przed chwilą, że po obiedzie była pani bardzo zdenerwowana. Można wiedzieć, czym? Czy widokiem biżuterii pana Dobrozłockiego?
– Pan żartuje.
– Więc co wytrąciło panią z równowagi?
– To moje osobiste sprawy. Nie mają żadnego związku z kradzieżą. Już to panu raz powiedziałam.
– Niestety, ja również muszę pani wyjaśnić, że dla milicji prowadzącej śledztwo w sprawie usiłowania zabójstwa i kradzieży wartości paru milionów złotych, nie ma prywatnych spraw. Tym bardziej, gdy zeznaje jedna z podejrzanych.
95- Pan twierdzi, że to ja dokonałam zamachu? Nonsens!
– Jedno z państwa. Może pani, może ktoś inny, na wszystkich ciążą te same poszlaki. Dlatego ponawiam pytanie: co panią tak zdenerwowało?
– Odmawiam odpowiedzi.
– Pani prawo. Zajmijmy się przeto czymś innym. Pani ma dwoje dzieci?
– Tak.
– Oboje na pani utrzymaniu?
– Tak.
– Czy studiują?
– Córka jest studentką medycyny.
– A syn? Czyżby dwudziestotrzyletni mężczyzna był na utrzymaniu mamusi?
Rogowiczowa poczerwieniała i spuściła oczy.
– Mój syn jest bardzo chorowity odpowiedziała – niedawno wrócił z wojska i długo chorował. Teraz szuka pracy. Czegoś dla siebie odpowiedniego.
Porucznik uśmiechnął się ironicznie.
– Nie wiedziałem, że do naszego wojska biorą chorowitych ludzi. Matury pewnie również nie ma? Był zbyt wątły, aby się uczyć?
– Protestuję przeciwko tego rodzaju metodom przesłuchania. To nie powinno panów obchodzić.
– Czy syn pani posiada prawo jazdy?
– Jaki związek ze sprawą ma pańskie pytanie?
– Pani powiedziała, że syn szuka zajęcia. Kierowcy samochodowi są bardzo poszukiwani. Jak długo ma pani zamiar utrzymywać tego młodego darmozjada?
– Wypraszam sobie – Maria Rogowiczowa była blada ze złości i zdenerwowania. Zerwała się z krzesła.